Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Jeden teatr, trzysta ról, pięćdziesiąt lat na scenie. Leszek Piskorz - aktor z zamiłowania

Anna Piątkowska
Anna Piątkowska
Przeszło 300 zagranych ról i 43 lata na deskach jednego teatru. W tym roku mija 50 lat, od kiedy Leszek Piskorz zadebiutował na scenie
Przeszło 300 zagranych ról i 43 lata na deskach jednego teatru. W tym roku mija 50 lat, od kiedy Leszek Piskorz zadebiutował na scenie fot. andrzej banas / polska press
22 lipca 1970 roku zadebiutował na deskach Starego Teatru i nieprzerwanie grał na nich przez 43 lata. Współpracował z najwybitniejszymi polskimi reżyserami: Wajdą, Swinarskim, Jarockim, Grzegorzewski, Kutzem i wieloma innymi. Z tej współpracy powstało blisko trzysta ról teatralnych, filmowych i telewizyjnych. W tym roku Leszek Piskorz obchodzi 50-lecie pracy scenicznej.

Kiedy 15 lat temu nasz dziennikarz zapytał pana, jak będą wyglądały obchody 35-lecia, odpowiedział pan, że naprawdę świętować będzie dopiero 50-lecie, no i stało się. Jak to jest obchodzić taki jubileusz?
Przyjemnie, bo jakby nie było jest to pół wieku.

A co dobrego oglądał pan ostatnio w Starym Teatrze?
Jestem trochę passe jeśli chodzi o Stary Teatr. Od siedmiu lat nie ma mnie w repertuarze - przeszedłem na emeryturę, z innej perspektywy teraz też patrzę na ten teatr. Byłem na dwóch spektaklach, ale mnie nie zachwyciły. Mam nadzieję, że Stary Teatr się podniesie. Bardzo bym chciał, żeby wrócił do wielkości jaką miała kiedyś. Mam oczywiście świadomość, że to jest związane z różnorakimi uwarunkowaniami, mam jednak nadzieję, że ktoś mądry zdoła sobie z tym poradzić. Tam jest dobry zespół, wielu dobrych starych aktorów i młodych utalentowanych ludzi. Ale wydaje mi się, że teatr w ogóle poszedł w innym kierunku, niż ten, który znam.

Współczesny teatr do pana nie przemawia?
Szukam dziś w spektaklach pięknej scenografii, kreacji aktorskiej, czegoś co byłoby dużym wyzwaniem dla oka, ucha, intelektu i nie zawsze to znajduję, dlatego ten współczesny teatr wydaje mi się nieco odległy, aczkolwiek jestem za tym, żeby teatr się rozwijał, bo przecież musi przychodzić nowe, tylko, żeby to nowe było mądre. Niech młodzi ludzie zmieniają go, bo to jest nieodzowne. Dostrzegam jednak również widzów, którzy chętnie by przyszli do teatru, ale tego tradycyjnego. Pamiętam, jak na premierze „Fantazego”, kiedy się otworzyła kurtyna, scenografia dostała brawo. Coś pięknego! Towarzyszyły temu wielkie kreacje aktorskie i to był właśnie ten teatr tradycyjny, na którym się wychowałem i do którego tęskni część widzów. Przecież opera czasami jest teatrem nawet sprzed dwustu lat, a w Nowym Jorku w Met grają właśnie taką operę i nikomu to nie przeszkadza. Widzowie przychodzą tam, żeby usłyszeć dobrą muzykę, dobre wykonanie. W teatrze ludzie pragną spektaklu, który właśnie ich satysfakcjonuje. Odszedłem, bo nie bardzo odnajdywałem się w tym teatrze, który teraz powstaje, a nie chciałem uczestniczyć w czymś, czego nie rozumiem. Zostałem wychowany na innym teatrze, innym myśleniu o teatrze. Nie bardzo się mieszczę w tym eksperymencie. Zresztą, wydaje mi się, że ważne jest by wyważyć między eksperymentem a sztuką. Najważniejsze, by to był dobry teatr.

Czuje pan żal, że odszedł ten znany stary teatr?
Może troszkę żal, ale jak się obchodzi 50-lecie pracy na scenie, to człowiek musi patrzeć wstecz. Tęskni się za tym, co było wspaniałe. Zresztą, nie ma teatru bez kontynuacji, trzeba się odwoływać do tradycji. Odkreślanie przeszłości nie prowadzi do niczego dobrego. Jestem szczęśliwy, że przeżyłem w zespole Starego Teatru najpiękniejszy okres tego teatru. Te 43 lata, od kiedy wszedłem do zespołu Starego w 1970 roku, to było pasmo ogromnych sukcesów tej sceny i ja w ty uczestniczyłem. To mi daje największą satysfakcję.

Ale przecież reżyserzy, u których pan grał: Swinarski, Lupa, Jarocki też przecież byli eksperymentatorami.
Oczywiście! To byli inscenizatorzy, którzy łamali dotychczasowe kanony, jednak ich eksperymentowanie nie przekraczało pewnych granic. Swinarski w „Dziadach” wyszedł z podestem na widownię i to było nowatorskie, ale widownia oprócz tego dostała w całości znany wspaniały tekst (nic nie było dopisywane do Mickiewicza). Pamiętam starych aktorów z tego czasu, którzy może nie do końca rozumieli ten ówczesny nowatorski teatr, ale jednak chętnie w tym przedsięwzięciu uczestniczyli. Może i ja bym się mieścił w tym nowym nurcie teatralnym, nie wiem, nie miałem okazji, ale też jakoś nie ciągnie mnie w tym kierunku. Są koledzy, którzy mówią, że chcą grać do końca życia, ja nie - na emeryturze znalazłem trochę więcej czasu na swoje pasje.

Czy dobrze wyczuwam, że jednak ostatniego słowa pan nie powiedział jeśli chodzi o scenę?
Gdyby zdarzyła się dobra rola, to pewnie bym nie odmówił.

Dobra rola, to np. jaka?
Taka, która jest świetnie napisana, pozwala stworzyć kreację aktorską i daje satysfakcję. Chętnie zagrałbym w sztuce opartej o tradycje. Może nawet będę grał taką rolę na moje 50-lecie w spektaklu Neila Simona „Słoneczni chłopcy”, ale to jeszcze nie jest dopięte do końca, więc odpukuję.

Na emeryturze jednak nie porzucił pan całkiem grania, a jedynie zamienił scenę na film. To inny rodzaj aktorstwa?
Ja tak nie rozróżniam, aktorstwo jest albo dobre albo złe. Oczywiście, jest inna technika grania, ale prawda musi być tu i tu. Prawda to podstawa tego zawodu. Jeżeli ktoś nie mówi prawdy na scenie czy w filmie, od razu to widać. W życiu prawda to też podstawowa rzecz. Oczywiście, przez sam fakt uczestniczenia w tym przekazie kamery, praca w filmie czy serialu wygląda trochę inaczej. W teatrze jest bezpośredni kontakt nie tylko z partnerem, ale też z widzem. Ktoś ładnie powiedział, że teatr to jest aktor i widz, a jak się świeczkę zapali, to jest już scenografia. W teatrze współczesnym ta relacja zostaje zaburzona przez wprowadzenie technik filmowych, zresztą, moim zdaniem, zbyt często się to stosuje. W teatrze człowiek spotyka się z człowiekiem. Obecnie, z powodu koronawirusa sytuacja teatru jest nie do pozazdroszczenia. Pamiętam czasy, gdy w Starym Teatrze widownia była przepełniona do granic, a teraz aktorzy muszą grać do dziur na widowni (przestrzeń społeczna). To jest koszmar grać dla poszatkowanej widowni z zakrytą twarzą. Żal mi kolegów.

Całe życie zawodowe spędził pan na jednej scenie. 43 lata - nieczęsto się to zdarza.
Byłem w Starym Teatrze, który miał ogromną renomę i świetny zespół więc też nie było gdzie odchodzić. Każdy znał swoje miejsce, każdy wiedział, jak i z kim ma pracować, to było fenomenalne. Początkowo mieliśmy trójkę czołowych reżyserów: Swinarski, Jarocki, Wajda, która fantastycznie „ciągnęła” teatr, mądrego dyrektora - mam na myśli Jana Pawła Gawlika. Potrafił wprowadzić na scenę, jako kontrapunkt dla wielkiego narodowego repertuaru, takie utwory jak chociażby „Romans z wodewilu” czy „Rozmowy przy wycinaniu lasu”, a te spektakle także odnosiły sukcesy i grane były po kilkaset razy. Po latach, jak zaczęło się troszkę psuć, pojawiły się myśli o zmianie miejsca pracy, ale wówczas już miałem ułożone życie, a też nie było gdzie odchodzić. I tak to trwało przez 43 lata. A przecież na początku budynek teatru to był też mój dom, dosłownie, mieszkałem tam pięć lat w towarzystwie Jerzego Bińczyckiego.

W Książce „Złote lata: mój Stary Teatr” podkreśla pan, że zespół Starego Teatru w latach siedemdziesiątych to nie tylko dobry aktorski zespół, ale też ekipa przyjaciół.
Atmosfera tego teatru była niesamowita, nie tylko na scenie. Ten teatr funkcjonował też życiem pozascenicznym - siedzieliśmy razem w bufecie, rozmawialiśmy godzinami. Relacje w zespole były bardzo dobre, myśmy siedzieli w teatrze, bo dobrze się tam czuliśmy. Trzeba było przyjść 45 minut przed spektaklem, a my jeszcze wcześniej przychodziliśmy, żeby wspólnie posiedzieć w garderobie. Ale nie tylko między aktorami była taka komitywa, także z zespołem technicznym, że wymienię tylko: Józia Kanię, szefa pracowni krawieckiej, Bronia Nawrota, szefa maszynistów - zawsze po premierze pytaliśmy ich właśnie jak poszło. Jeśli powiedzieli, że dobrze, tzn., że spektakl był udany. To był czas nie tylko wybitnej twórczości, ale też birbantki. W SPATiF-ie jadło się kolacje - to była nasza stołówka, jak mawiał Bińczycki i cały czas opowiadało się o teatrze. Dziś po spektaklu wkłada się płaszcz i cześć.

Brakuje panu tamtej atmosfery?
Bardzo! To był czas wzajemnego inspirowania się aktorów, reżyserów. Jak Swinarski robił „Dziady”, często spotykaliśmy u mnie w pokoju na górze, nad teatrem, nieraz do 4. rano rozmawialiśmy o roli. To był inny czas. Dziś każdy ma swoje życie. Może to znak czasów... Mówi się, że stary aktor, to aktor zgorzkniały, a ja nie chciałbym być takim zgredem, który nie akceptuje wszystkiego co nowe. Czasem jednak ciężko się w tym odnajduję. Widzę też już więcej, bo mam jakieś doświadczenie. Teraz już tak nie ekscytuję się rolą, po prostu przychodzi następna i tyle. Zagrałem w sumie około trzystu ról teatralnych, filmowych i telewizyjnych i na pytanie o najważniejszą mógłbym odpowiedzieć: następna rola.

Skoro więc najważniejsza będzie następna, to może zapytam o tę rolę, po której pomyślał pan, że złapał Pana Boga za nogi.
Jak byłem młody, bardzo chciałem zagrać Kordiana - to wyrosło z mojego buntu, temperamentu, to jedyne marzenie sceniczne, ale jakoś nie udało mi się go zrealizować. Było jednak coś takiego, kiedy zagrałem w filmie u Wajdy. Gdy zaproponował mi rolę w „Weselu”, to rzeczywiście było jakbym Pana Boga za nogi złapał. Dla młodego aktora, tuż po szkole, zagrać u Wajdy, jeszcze w takiej obsadzie, gdzie grały największe gwizdy, to było naprawdę coś. W naszych wyobrażeniach wtedy Wajda to był bóg. Grać u Swinarskiego czy Jarockiego to też było coś wielkiego.

A ma pan ulubione role?
Nie przywiązuję się do ról, bo jak się zagra tyle spektakli, to trudno się przywiązywać, ale ulubione mam - to jest monodram „Pamiętnik wariata”, jedną z ulubionych jest też rola w „Locie nad kukułczym gniazdem” i Zbyszko Dulski z filmu „Z biegiem lat, z biegiem dni” i wiele innych.

Jako student dostał się pan na jedną z najważniejszych scen polskich. Jak to się stało?
To właściwie przypadek, w roku dyplomowym przygotowywaliśmy w kole naukowym spektakl „Obłomow” w reżyserii Mikołaja Grabowskiego. Wystawiliśmy go na scenie na Warszawskiej i akurat na tym spektaklu pojawił się Kondzio Swinarski. Widocznie mu się spodobałem, skoro zaproponował mi udział w castingu do roli Puka w „Śnie nocy letniej”, który wówczas robił. Ubiegali się o rolę Wojtek Pszoniak, Jerzy Zelnik i ja. Na przesłuchaniu mówiłem właśnie monolog z tego „Obłomowa”, bo coś trzeba było zaprezentować. Kondzio śmiał się do rozpuku. Ostatecznie Puka zagrał Wojtek Pszoniak, ale dostałem inną rolę - Zdechlaka, jednego z rzemieślników. To mała rola, ale dla mnie ważna. Dostałem nawet dobre recenzje, ktoś napisał, że pojawiła się nowa twarz w teatrze. Byłem wtedy na czwartym roku szkoły teatralnej. Premiera odbyła 22 lipca 1970 roku, bankiet w Feniksie, tego dnia Gawlik podpisał ze mną umowę. To był mój debiut. Potem zaraz były „Biesy”, w których obsadził mnie Wajda i „Wesele”. Miałem dobry start - nie były to wielkie role, ale szalenie znaczące i nobilitujące produkcje.

Jak przyjęli pana starsi koledzy teatralni, doświadczeni aktorzy?
Fantastycznie! Jak przyszedłem do teatru, było tam co najmniej piętnastu starych aktorów, było się od kogo uczyć. To był Wesołowski, Ruszkowski, Kazio Fabisiak, Tęcza, Wójtowicz, Żarnecki, Jastrzębski i inni - coś cudownego, oni tworzyli atmosferę teatru na scenie i w garderobie. Wszedłem jak w puch, wszyscy o mnie dbali, pomagali, dodawali otuchy. Relacje były niesamowite, np. całowaliśmy Wojtusia Ruszkowskiego w rękę, tak jak się to dawniej całowało mistrzów. Mówiliśmy: „Mistrzu, może nazenkit rozrobić?” Dawniej nazenkit stosowało się do klejenia nosa i najlepiej się to śliną rozrabiało. On się śmiał. Jak miał imieniny, każdy przynosił mu paczkę papierosów. „Sporty” palił. Wesołowski z kolei miał luz kompletny do teatru, stał za kulisami i chrząkał, najważniejsze było dla niego, żeby Cracovia wygrała. Nagminna była też za kulisami gra w domino, zdarzało się, że aktorzy wychodzili na scenę z kośćmi, żeby ktoś nie podpatrzył. Tak sobie myślę, że Gawlik był mądrym dyrektorem, wiedział, że aktor w szkole uczy się elementarza, a potem od kogoś musi się nauczyć teatru i dlatego nie pozbywał się starych aktorów.

Miał pan szczęście także jeśli chodzi o dobór ról dramatycznych i komediowych.
Miałem świadomość, że mam pewną łatwość komediową i warunki ku temu, łatwiej mi szły komedie, w związku z tym kontrolowałem dobór ról. Dyrektor to rozumiał i dawał mi po komediach role, które niosły pewien ładunek dramatyczny.

Łatwiej jest panu rozśmieszyć publiczność?
Przeciwnie. Bardzo trudno jest rozśmieszyć zachowując szlachetny wymiar.

Przez wiele lat grał pan monodram „Pamiętnik wariata”, to bardzo obciążająca rola.
To spektakl, który trwał godzinę i cztery minuty, jak schodziłem ze sceny, garderobiana mogła wyżymać koszulę, a ja po każdym przedstawieniu traciłem na wadze - był potwornie wyczerpujący, ale dawał ogromną satysfakcję. Ludzie wspaniale go odbierali, zgrałem około 500 spektakli w Krakowie, a potem grałem „Pamiętnik” na całym świecie, w sumie ponad tysiąc razy, ale bohater tej sztuki ma 43 lata, więc kiedy się postarzałem stwierdziłem, że czas już skończyć. Pomysł tego monodramu zrodził się z buntu. Kiedy Stasio Radwan został dyrektorem, jakoś tak z przyjaźni w ogóle mnie nie obsadzał. Bolało mnie to, bo byłem przyzwyczajony, że wchodzę ze sztuki w sztukę. Poszedłem więc do niego z tekstem „Pamiętnika wariata” Gogola i zaakceptował to. Premiera była tydzień po „Kontrabasiście” Jurka Stuhra, Jurek zresztą jeszcze do niedawna grał swój monodram, ale jego bohater nie ma 43 lat.

Wspominał pan już o „Weselu” wielkiej produkcji lat siedemdziesiątych, ale wcześniej był też niezwykle popularny serial „Stawka większa niż życie”, w której również pan zagrał. Wówczas przyszła rozpoznawalność?
Do „Stawki” trafiliśmy z Marianem Dziędzielem jeszcze na studiach. Jak tam zagrałem, to rzeczywiście sąsiadki mojej mamusi nie posiadały się z radości, że mają takiego „znanego” sąsiada. Później, w „Weselu” była cała plejada gwiazd aktorstwa i wspaniałych twórców, było się od kogo uczyć. To była nieduża rola, ale znacząca. Piękna premiera w Teatrze Słowackiego i wielki sukces tego filmu.

Jest pan także autorem dwóch książek „Ja, kinder z Grzegórzek” o dzielnicy dzieciństwa i wspomnianej już o Starym Teatrze. Powstały z sentymentu?
Ta pierwsza tak. Druga z potrzeby utrwalenia tego, co się działo ze Starym Teatrem w onym czasie, gdy Stary był naprawdę jednym z najwybitniejszych teatrów w świecie. Przez lata, nikt nie zdyskontował tego sukcesu.

A książka o Grzegórzkach powstała, żeby ocalić od zapomnienia?
Tak, na Grzegórzkach skąd pochodzę, wszystko się zmieniło. Mój dom stał dokładnie w miejscu, gdzie dziś jest galeria. Nie ma ulicy Gęsiej, na którą cały Kraków jeździł po robaczki do wędkowania albo po wódkę. Chciałem zachować atmosferę tamtych lat. Wszystko było tam biedne, przaśne, powojenne, ale radosne. Nie widzę nic w tych ciężkich, szarych czasach smutnego, człowiek się cieszył wówczas z najdrobniejszej rzeczy.

W tym okresie narodziła się pańska przyjaźń z Jerzym Trelą, W dosyć niecodziennych okolicznościach.
Tak, wtedy to Treluś pojawił się na mojej ulicy. On i jego późniejsza żona chodzili do liceum plastycznego i on ją odprowadzał do domu. A ona mieszkała na uliczce obok. Miała na imię Georget, miała piękny, długi warkocz. Jurek więc, przez wzgląd na Georget, został zaliczony do naszych, choć pochodził z innej dzielnicy. Upiekło mu się, a przyjaźnimy się do dziś. Graliśmy razem w tylu sztukach...

To wróćmy do początku, skąd u kindra z Grzegórzek pomysł, by zostać aktorem?
Kiedy zdałem maturę bardzo stanowczo zdecydowałem się na szkołę aktorską, sam pomysł pojawił się w mojej głowie tuż przed maturą. Za pierwszym razem się nie dostałem i nie miałem prawa się dostać, bo nie wiedziałem za bardzo, co to jest ten teatr. Później poszedłem do pracy do Teatru Słowackiego, zacząłem męczyć aktorów, podpatrywać, dopytywać, pracowałem jako maszynista, statystowałem u Lidki Zamkow. Mama patrzyła na to z przerażeniem, ale na drugi rok dostałem się już bez problemu.

Wspominał pan, że ma teraz więcej czasu na pasje.
Na sport. Uprawiam w miarę możliwości - to fenomenalna odskocznia od filmu, jestem też kibicem Wisły Kraków. Odrabiam zaległości książkowe, filmowe. Hołubię przyjaźń. Jest dobrze.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Jeden teatr, trzysta ról, pięćdziesiąt lat na scenie. Leszek Piskorz - aktor z zamiłowania - Plus Gazeta Krakowska

Wróć na krakow.naszemiasto.pl Nasze Miasto