Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Kazimierz Flaga: Studia poszerzyły mi horyzonty, ale to, jaki jestem, to efekt pracy nad sobą

Małgorzata Mrowiec
Małgorzata Mrowiec
Prof. Kazimierz Flaga
Prof. Kazimierz Flaga Anna Kaczmarz
Profesor Kazimierz Flaga, jeden z najwybitniejszych ekspertów w dziedzinie budowy mostów i tuneli, były rektor Politechniki Krakowskiej, dzieciństwo spędził w Sułkowicach koło Myślenic. "Trudne, ale szczęśliwe" - mówi. Do szkoły chodził boso, po szkole był subiektem w sklepie, który w domu otwarli rodzice. Najstarszy z ośmiorga rodzeństwa, z którego wszyscy skończyli studia, a część zrobiła karierę naukową. Ostatnio własnym sumptem wydał wspomnieniową książkę "Mosty między ludźmi"

Napisał pan sagę rodzinną. A pana dzieciństwo, spędzone w Sułkowicach - wtedy jeszcze wsi - jest tam prawie jak wyjęte z XIX-wiecznych nowel. Pasał pan krowy. Całą - liczną - rodziną spaliście w jednym łóżku. U dziadków jadło się z jednej miski. Do szkoły chodziło boso...

Bo dokładnie tak było!

Jak daleko miał pan do tej szkoły?

Dwa kilometry, czyli z pół godziny. Albo szedłem na piechotę, albo jechałem na rowerze. Najczęściej boso, dlatego że kochałem chodzenie i jeżdżenie boso. Tata mój, który pracował w Krakowie i dojeżdżał do pracy, wstawał o piątej rano, a ja byłem następny. Klękałem w łóżku, przykrywałem pierzyną stopy i golenie, i pisałem zadania. Na brudno, a tylko z matematyki na czysto, bo zawsze lubiłem matematykę. W szkole zadania z matematyki sprzedawałem kolegom za 10 groszy, bo bardzo się interesowałem sportem (sam nawet założyłem klub sportowy Biegacz, w którym trenowaliśmy biegi, skoki), a mama nie dawała mi pieniędzy na gazety sportowe. No to za to je kupowałem. Najczęściej przed wyjściem do szkoły nie zdążyłem zjeść śniadania. Ale siostra Zosia, rok młodsza, zawsze brała dla mnie śniadanie i na pierwszej przerwie meldowała się z nim pod moją klasą.

Lubił się pan uczyć?

Lubiłem chodzić do szkoły i byłem uczniem piątkowym, z góry na dół „bardzo dobrze”. Miałem bardzo dobrą pamięć. Wszystko, co było na lekcjach, zapamiętywałem. W domu tylko odrabiałem matematykę i pisałem zadanie z polskiego.

Za to czekały też w domu całkiem "dorosłe" obowiązki.

Tak, mianowicie rodzice moi postanowili otworzyć sklep po wojnie. Dzieci spały w tym samym łóżku, co rodzice, więc myśmy wtedy wszystko podsłuchiwali, co oni do siebie mówią. Pamiętam, jak w czasie wojny tato mówi do mamy: - Słuchaj, Masiu (nie mówił Marysiu, tylko zawsze Masiu). Mamy już trójkę dzieci (wtenczas mieli trójkę - mnie, Zosię i Basię), z czego będziemy żyć? Może byśmy otworzyli handel. Ojciec oprócz zasadniczej szkoły przemysłu żelaznego w Sułkowicach, dzięki czemu został majstrem ślusarskim, ukończył też jednoroczny kurs handlowy w Krakowie. Mówi: - Mam przygotowanie. I zdecydowali się ten sklep otworzyć. Nie wiedząc, że władza ludowa po wojnie będzie niszczyła inicjatywę prywatną, co stało się przyczyną przedwczesnej śmierci mojej matki (miała 40 lat, kiedy zmarła, po dwóch wylewach). No, ale otworzyli w domu sklep, a ja w nim od samego początku byłem subiektem. Wracałem ze szkoły, szedłem za ladę i do dziesiątej wieczór handlowałem. To kiedy ja miałem się uczyć?

Natomiast już wtenczas zauważyłem, że nigdy nie pisałem rachunku dla nikogo, wykazu zakupów z sumą pieniędzy. Tylko dodawałem w głowie, od razu gość odbierał towar, a ja mówiłem: 45,20. Ludzie byli zaskoczeni, skąd ja mam taką pamięć. Później ta pamięć zaczęła szwankować - po tym, jak miałem trzy wypadki, kiedy uderzyłem głową: raz w dno rzeki, raz w kamień nad wejściem do piwnicy, i raz przy skoku o tyczce, która się złamała.

Rano szedł pan prosto do szkoły, a z niej prosto do domu?

Nie! Jak już byłem starszy, to rodzice zamawiali pieczywo u piekarza pana Kurka. Odległość jego piekarni od naszego domu to było dwa i pół kilometra. W piątej, szóstej klasie brałem karę - tak to się nazywało w gwarze sułkowickiej - czyli przód od wozu. Dyszel plus takie rozgałęzienie, na którym był zamontowany kosz na pieczywo. Ja tę karę rano zawoziłem do pana Kurka, a potem, po wyjściu ze szkoły wypełniałem ją chlebem. Zazwyczaj 30 bochenków chleba i 200 bułek, do worków. Potem pchałem tę karę do domu przez te dwa i pół kilometra, a ponieważ nie miałem siły, to zawsze brałem jakiegoś kolegę z klasy. Dostawali za to ode mnie czwórkę bułek i pomagali mi pchać karę.

Opisuje pan we wspomnieniach, że jako nastolatek był chudy i mały, właśnie w efekcie ciężkiej pracy w dzieciństwie.

Cherlakiem byłem. Jak po pierwszej klasie technikum w Krakowie (czyli jak teraz po ósmej klasie) przyjechałem na wakacje do domu, to - pamiętam do dzisiaj - miałem 149 cm wzrostu. Byłem strasznie niskim chłopakiem. I ważyłem poniżej 50 kg, coś 41 kilogramów. Na zajęciach z gimnastyki zawsze mnie wypychano z pierwszego szeregu do drugiego. Ale też jak powstało zbudowano przy szkole podstawowej w Sułkowicach boisko, to ja, po ukończeniu szóstej klasy, ustanowiłem rekord szkoły w skoku w dal: 4,60 metra. Przez całe lata tego rekordu nikt nie pobił. Byłem wysportowany, lubiłem biegać, byłem silny. Może dlatego dożyłem tych prawie 85 lat, chociaż już połamany jestem strasznie.

Urodził się pan w styczniu 1939 roku. Dużo pan zapamiętał z czasu II wojny?

Wojnę pamiętam dokładnie. W tych czasach niemieckich było dostępne czysto polskie przedszkole. Śpiewaliśmy tam polskie pieśni, obrazy przedwojennej polskiej malarki wisiały na ścianach, tańczyliśmy „Zasiali górale owies”, a jak miałem trzy lata, to uczestniczyłem w spektaklu w Domu Ludowym w Sułkowicach. Ale stacjonowała tam jednostka niemiecka. I jak Niemcy jechali np. na patrol, to idąc do przedszkola, wskakiwałem do rowu i kładłem się na brzuchu - bo wiedziałem, co z ich strony może nas czekać. Pamiętam pacyfikację Sułkowic w ‘43 roku, prawie trzydzieści ofiar, zamordowanych. Pamiętam przejście frontu koło mojego domu. I pamiętam, jak podczas okupacji, w 1941 roku rodziła się w domu moja siostra Basia. Na klęczkach w kuchni modliliśmy się o szczęśliwy poród, wszystko słyszeliśmy.

Ten dom w Sułkowicach nadal istnieje?

Stoi do dzisiaj. To jest dom jednorodzinny, murowany, który zbudował dziadek z ojcem. Dziadek mój, Stanisław, był na froncie I wojny światowej. Najpierw walczył na froncie rosyjskim, a potem Austriacy go przerzucili na front włoski. Walczył między innymi pod Kobaridem w dzisiejszej Słowenii, pod Longarone we Włoszech. Co roku na wakacje dostawał miesiąc urlopu, co zawsze się kończyło jednakowo - babka po tym miesiącu była w ciąży, rodziła kolejne dziecko. Troje z tych dzieci zmarło z głodu - w wieku roku, dwóch lat. Dziadek w końcu z wojny wrócił, ale niesprawny. Kiedy spali w jakimś szałasie na piętrze, trafił w niego szrapnel, czyli pocisk. Wszyscy koledzy zginęli, a dziadek dostał w brzuch odłamkiem tego pocisku. Po powrocie do Polski tego mu nie zoperowano, co się stało przyczyną jego śmierci w 1933 roku, kiedy mu ten pocisk przerwał aortę.

Wcześniej w tym samym miejscu stał dom rodzinny drewniany. Ale było w nim boczne wejście i tam sypiał jakiś gość. On którejś nocy podpalił dom, tak że rodzina nie miała gdzie mieszkać. Sąsiedzi, Lisowscy, przyjęli ich do siebie, a ciotka Maryśka, siostra mojego ojca (urodzona w 1911 roku), chodziła „po pogorzelisku”. Szła boso od domu do domu, żeby prosić o jakąś zapomogę. Również chodziła do Krakowa, na piechotę 30 kilometrów(!), sprzedawać masło. Skupowała masło od sąsiadek i sprzedawała je na krakowskim Kleparzu, po to, żeby zarobić na życie. W końcu jakoś zdobyli środki i zaczęli budowę domu murowanego. Ten dom jest parterowy, ma cztery izby o jednakowej powierzchni - po 16 metrów kwadratowych. Mieszkaliśmy w nim z babcią i ciocią, a połowę domu zajmował sklep. Brat Józek, który dostał w schedzie ten domek, tuż po wybuchu wojny na Ukrainie przyjął tam trzy rodziny ukraińskie, kobiety z dziećmi. Aktualnie mieszka tam Ukrainka Natalia z trojgiem dzieci - malarka pokojowa, założyła firmę, maluje okolicznym ludziom mieszkania i domy.

Przed nami święta. Co się w tym domu jadało na wigilię?

Podstawowe danie to był barszcz czerwony i placki ziemniaczane. Placki ziemniaczane bardzo lubię!

Jak generalnie pan zapamiętał swoje dzieciństwo? Jako szczęśliwe? Trudne?

Trudne, ale szczęśliwe. Mama doskonale gotowała (była po kursach gotowania i szycia), w domu było czysto. Mój tato był nerwusem, jak tam coś przeskrobaliśmy, to zawsze dostawaliśmy baty - ja, siostry tak samo. Mama mówiła: tato przyjedzie - bo początkowo tato w tygodniu mieszkał w Krakowie i przyjeżdżał tylko na soboty i na niedziele - to przyjedzie, to wam wymierzy sprawiedliwość. Był pasek, dostało się lanie. Nie mam o to pretensji do ojca, takie było wychowanie. Trzeba było być posłusznym i koniec.

Jest pan najstarszym z ośmiorga rodzeństwa. Wnuki kowala (Sułkowice zresztą były dawniej znane jako wieś zamieszkana niemal przez samych kowali), dzieci ślusarza - wszyscy wyfrunęliście stamtąd w świat, a najpierw na naukę do Krakowa.

Z nas ośmiorga wszyscy skończyliśmy studia, a część, w tym ja, zrobiła karierę naukową. Zosia - profesor zwyczajny, dziekan wydziału na Uniwersytecie Ekonomicznym. Brat Andrzej - profesor zwyczajny, już w tej chwili na emeryturze, ale był dyrektorem Laboratorium Inżynierii Wiatrowej Politechniki Krakowskiej. Basia jest stomatologiem i ortodontą, jednym z najbardziej znanych ortodontów w Polsce. Napisała trzy książki na podstawie swoich doświadczeń ortodontycznych. Jest zapraszana przez różne ośrodki stomatologiczne w całej Polsce i dzieli się swoją wiedzą. Najmłodsza siostra, Marysia, jest doskonałym pediatrą, a ponieważ rodzina większości ma alergię - po dziadku, który miał astmę - to ukończyła również pulmonologię i alergologię. Jest takim głównym lekarzem w rodzinie. Dwaj bracia: Józek - inżynier elektronik i Janusz - inżynier mechanik mają znaczące osiągnięcia zawodowe. Mam też brata Staszka, który napisał doktorat o życiu dzikich pszczół i ze 20 książek na ten temat.

Moja mama zmarła mając zaledwie 40 lat, po dwóch wylewach. Ojciec został sam z naszą gromadką, w tym Marysią, która miała dopiero pół roku. Była chowana tylko piersią matki i po śmierci mamy momentalnie zachorowała, między innymi na zapalenie płuc. Tośmy cuda robili, żeby ją uratować! W tej sytuacji ojciec po kilku miesiącach ożenił się z siostrą mamy, ciocią Anielką. Miał z nią jeszcze dwóch synów: Staszka i Janusza, którzy są naszymi braćmi.

Ile pan miał lat, gdy stracił mamę?

Byłem wtedy w trzeciej klasie Technikum Budowlanego, no to miałem szesnaście.

Czyli mieszkał już pan wtedy na stancji w Krakowie na Grzegórzkach, gdzie – jak pan opisuje - spędził w sumie 11 lat, do ślubu. I chodził do technikum, które nie było jakimś wymarzonym, tylko raczej z przypadku...

Byłem w szkole podstawowej prymusem i szkoda było, żebym w ogóle nie kontynuował nauki. Był 52 rok, ojciec mówi: - Słuchaj, Kazek, mam was już pięcioro i mnie nie stać na to, żeby wam fundować szkoły ogólnokształcące. Mogę zafundować wam tylko szkoły techniczne. A ja mówię: - Zgoda. No i tato zaczął chodzić po tych szkołach technicznych w Krakowie. Jednego dnia przyjeżdża i mówi: - Słuchaj, mogę złożyć papiery w Technikum Elektrycznym. Ja na to: - Dooobrze. Następnego dnia przyjeżdża i mówi: - Wiesz co, zmieniłem zdanie: Technikum Łączności. Mówię: - Dooobrze. Trzeciego dnia: - Nie, wiesz co - budowlane. Powstało takie nowe technikum, Ministerstwa Budownictwa Przemysłowego, z uwagi na budowę Nowej Huty. I tam złożyliśmy papiery. Ale to był zupełny przypadek! Ja miałem uzdolnienia i techniczne, i humanistyczne. Na przykład kochałem historię w szkole. Przez to wyznaczono mnie w klasie do prowadzenia tablicy, na której się wypisywało np. różne postacie z mitologii greckiej, ale też postacie realne i daty z historii starożytności. Na przykład pamiętam do dzisiaj: reformy Klejstenesa 508-507 rok p.n.e., reformy Solona - 594. Tym się zajmowałem, to mnie pasjonowało.

W technikum zdobył pan zawód, jak chciał ojciec.

Tak, technik budowlany. Ale muszę powiedzieć, że wielu inżynierów, którzy są po ogólniakach, nie osiągnęło takiego poziomu wiedzy, jaki ja osiągnąłem tym technikum. To było świetne technikum, dlatego, że tam jeszcze wykładali profesorowie przedwojenni. Kapitalna szkoła!

A jak wyglądało mieszkanie w Krakowie?

Mieszkałem na stancji, u pani Michaliny Mużyłowskiej, gdzie mój ojciec mieszkał w czasie wojny, jak przyjeżdżał do domu tylko na soboty i niedziele (bo po wojnie już jeździł do pracy codziennie autobusem). Pani Mużyłowska miała kuchnię i jeden pokój. Ona mieszkała w kuchni, a pokój oddała mnie. Jeszcze ze mną mieszkał student polonistyki, który po roku zrezygnował, ale potem przyjechała moja siostra Zosia, później siostra Basia i we trójkę mieszkaliśmy w tym pokoju 3 na 5 metrów. Moja mama lubiła panią Mużyłowską, ona lubiła mamę. Biedna była, ale złota kobieta! Jak jeździłem do domu na niedzielę, to dostawałem jakieś sznycle, coś takiego, żeby sobie odgrzać. A ona mi zawsze zupę robiła. - Kaziu, zjedz.

W szkole średniej też pan był prymusem, ale nie zanosiło się na to, że pójdzie pan na studia. A jednak znalazł się pan na Politechnice Krakowskiej - a po latach nawet został jej rektorem.

Trafiłem na uczelnię, ale to wymagało dużej pracy opiekuna mojej klasy profesora Chruścińskiego. Mówi: - Masz iść na studia. Ja mówię: - Ale ojciec się nie godzi. Wezwał ojca po raz pierwszy. Ojciec odmówił. Po raz drugi - odmówił. Po raz trzeci - i wyraził zgodę.

W indeksie ze studiów na 54 egzaminy mam cztery oceny dobre, reszta piątki i średnią 4,85. I nawet pamiętam dokładnie, z czego mam te czwórki...

Doktorat zrobiłem w wieku 27 lat. Miałem już wtedy żonę - znakomitą zresztą - Marysię i dwójkę dzieci. Do pracy na uczelni dojeżdżałem codziennie z Bochni, gdzie mieszkaliśmy. A habilitację zrobiłem już w wieku 32 lat. Byłem trzecim pod względem wieku najmłodszym habilitantem Politechniki Krakowskiej. Ale zaczęto mi zazdrościć z tego powodu. Warunki uzyskania tytułu profesora miałem spełnione już przed stanem wojennym. Miałem wtedy 40 lat. Jednak kiedy sprawa stanęła na Radzie Wydziału, starano się ją opóźnić, dorzucono mi czwartego recenzenta. Po stanie wojennym ówczesny rektor w ogóle nie chciał wysłać wniosku o profesurę do Warszawy. Dlaczego? "Bo ja nie będę popierał ludzi reżimowych".

?

Na nieszczęście byłem w latach 1976-79 przewodniczącym Rady Zakładowej Związku Nauczycielstwa Polskiego Politechniki Krakowskiej. Ale bezpartyjny! To był w Krakowie ewenement, było tylko trzech takich przewodniczących: profesor Zoll na UJ, prof. Niewodniczański na AGH i ja. Nigdy nie byłem w żadnej partii. Na tę funkcję w związkach zawodowych ZNP mnie namówiono, zgodziłem się, bo doszedłem do wniosku, że może uda się zrobić coś dla poprawy warunków pracy i bytowych kolegów, a przy tym postawiłem warunek, że sam dobiorę sobie połowę członków rady. No ale cóż... Gdy wreszcie wniosek o moją profesurę poszedł do Warszawy, to utknął tam. Potem w końcu się dowiedziałem, że był na mnie donos, napisany przez profesora mojego wydziału, przez który moja sprawa stale lądował na spodzie całej sterty wniosków. Takie to były czasy! Dopiero po interwencji dwóch prorektorów zaprzyjaźnionych politechnik udało się odblokować wniosek i zostałem profesorem. Miałem wtedy 45 lat. I tak młodo jak na profesora.

Co było impulsem, że spisał pan historię swoją i rodziny w tej nowej książce - "Mosty między ludźmi"?

Napisałem ją z potrzeby serca i z nudów. Przyszła pandemia, straszyli starszych ludzi, żeby nie wychodzić z domu, a mam tych lat już sporo. Pomyślałem sobie: trzeba ten czas jakoś wypełnić. No i zdecydowałem się napisać tę historię życia rodzinnego. Wydałem ją w niewielkiej liczbie egzemplarzy, głównie dla rodziny, ale przekazałem też do Muzeum Politechniki, tam jest dostępna.

Nasz "klan" Flagów liczy już 104 osoby - najpierw nas, rodzeństwa było ośmioro, a teraz jest już czwarte pokolenie. Z tego 52 osoby mają tytuły naukowe, a 13 ma doktoraty. I to doktoraty z różnych dziedzin, moglibyśmy obsadzić najrozmaitsze dyscypliny.

[gal]72799991;72800051;72799967;72800005;72800061;72800075;72799945;72800069;72799979;72800083;72800029;72799957;72800095[/gal]

Czym dla pana jest wykształcenie?

Wykształcenie poszerza horyzonty, to jest najważniejsze. Obojętne co się studiuje. Ja mogłem studiować wszystko z wyjątkiem medycyny. Uważam, że studia mi poszerzyły horyzonty, ale to, jaki jestem, to dzięki pracy nad sobą. Interesuję się historią starożytną, historią religii, historią sztuki. Ja to zdobyłem wszystko sam.

I jeszcze zjeździł pan świat.

Tak, chyba 85 krajów. Między innymi organizując wyprawy mostowe.

W swojej karierze wykonał pan 90 projektów różnych konstrukcji. Był pan też konsultantem przy rozmaitych przedsięwzięciach, przygotował 300 ekspertyz...

Najbardziej sobie cenię, że przez siedem lat byłem konsultantem technologii budowy świątyni Opatrzności Bożej w Warszawie. Tam jak zbudowano tzw. stan zerowy, powstały rysy, pęknięcia. Akurat byłem po swojej pierwszej operacji onkologicznej, a tu ktoś puka do drzwi. Wpuszczam człowieka, nie znam go. - Proszę pana, szukamy konsultanta, który by mógł dalej sprawdzać projekty konstrukcyjne i architektoniczne, ponieważ zmarł profesor, który konsultował projekty do tej pory. Odpowiedziałem, że przecież w Warszawie jest wielu specjalistów. - Tak, ale jeżeli się zna na technologii betonu, to się nie zna na konstrukcjach. Jak się zna na konstrukcjach, to się na technologii nie zna. A nam potrzebny jest człowiek, który się zna na tym i na tym. No i się zgodziłem. Pamiętam, zaczęli mi przywozić rysunki. Po 50, po 100 - musiałem je weryfikować, sprawdzać, podpisywać. Myślałem, że się wykończę. Później włączono mnie do rady budowy, w niej zostałem konsultantem - do konsultacji całej technologii budowy.

Zasadnicza rozgrywka, w jakiej wziąłem udział, dotyczyła kopuły. Architektura ciekawa, ale jak to zrobić? Jako mostowiec wpadłem na pomysł, żeby zastosować metodę wspornikową, którą stosuje się w mostach. Ta konstrukcja jest płytowo-żebrowa. Najpierw wykonamy żebra na wysokość tylko na 3 metrów, stalowe. I między tymi żebrami spróbujemy zabetonować płyty. Ustabilizowaliśmy te żebra, a wtedy mieliśmy podstawy do tego, żeby je wydłużyć o następne trzy metry. Taką nawisową metodą powstała ta powłoka, a dzięki temu możliwe było wykonanie również okien między żebrami. Na tej powłoce potem miał stanąć krzyż, na dwóch belkach. Powłoka się kończy takimi ostrogami jak płomienie krzewu gorejącego. I krzyż ma wyrastać z tego krzewu gorejącego. Zaprojektowany przez architekta krzyż miał tylko trzy metry wysokości, dwa metry szerokości. A powłoka u góry ma 10 metrów średnicy. Ja mówię: to jest niemożliwe, tu nie pasuje taki mały krzyżyk. No i dostałem zadanie, żeby zaprojektować nowy. Całe święta Bożego Narodzenia, dwa tygodnie poświęciłem, żeby to przeliczyć. A żeby sobie proporcje ramienia pionowego i poziomego uzmysłowić, pomierzyłem wszystkie krzyże i krzyżyki, które mam w domu. Wyszło mi, że ramię pionowe ma mieć 5,1 m, a poziome 3 metry, i taki krzyż zrobiono. Składa się on z blach pozłacanych. Jak jest pogoda, piękne słońce, to z 20 km go widać. Główny architekt dzwoni potem do mnie: panie Kazimierzu, chyba ręka Boska panem kierowała, bo ten krzyż mi się podoba.

To w Warszawie. A tutaj, na krajobraz krakowski jak pan wpłynął?

Jestem członkiem Społecznego Komitetu Odnowy Zabytków Krakowa, a zostałem w nim też szefem Komisji Ochrony Krajobrazu Kulturowego Krakowa. W niej zająłem się na przykład otoczeniem Kopca Kościuszki - zielenią która go zasłania. Parkiem Bednarskiego, żeby tam porobić odpowiednie alejki i odzyskać widok na Kraków. Odwiedziliśmy wszystkie dworki i parki podworskie Krakowa, chcieliśmy je reanimować. Ostatnie, bardzo ciekawe posiedzenie dotyczyło oświetlenia Krakowa nocą. Tego posiedzenia już nie podsumowałem, bo dopadła choroba. Miałem kłopoty z chodzeniem, znalazłem się w szpitalu. Zrezygnowałem z prowadzenia komisji. A jeszcze chciałem zrobić posiedzenie na temat roli mostów krakowskich. One stanowią też pewną wartość, tak jak mosty Rzymu, jak mosty Florencji.

Ostatnio "pozbyliśmy się" historycznego mostu - wiaduktu nad Grzegórzecką. Jakie jest pana zdanie na ten temat?

To na moim sumieniu leży ten wiadukt. Projekt był taki, żeby tę starą część reanimować. Ale stara część była popękana niesamowicie. Poza tym dostawała się tam stale woda zalewowa. Wskutek mrozu to wszystko pękało. Wykonałem ekspertyzę tego mostu, gdzie obiektywnie przedstawiłem całą sytuację i napisałem na końcu, że najlepszym rozwiązaniem byłoby wyburzenie tego starego wiaduktu i zbudowanie według tego, co do niego doklejono - nowego mostu. Bo obserwator zewnętrzny się w ogóle nie zorientuje. Będzie wizualnie taki sam ten obiekt, a wewnątrz dużo prostsza konstrukcja. Zaczęto kombinować - przy poparciu ówczesnego wojewódzkiego konserwatora zabytków.

Bo walczono, żeby zachować wyjątkowy zabytek.

No tak, wiem, obiekt z 1863 roku. Ale jak zaczęto kombinować, co tam w środku zrobią, że wykonają most betonowy, który oprą na filarach, które trzeba wzmocnić, trzeba wiercić w istniejącej filarach do 20 m otwory, żeby je tam posadzić - i tak dalej. Nie odzywałem się, nie byłem zapraszany na żadne posiedzenia dotyczące tej sprawy. Ale ta moja ekspertyza zainteresowała do ministra infrastruktury. Skreślono obiekt z rejestru zabytków. Minister powiedział - będzie tak wykonany jak profesor Flaga sobie zażyczył. I tak zrobiono. I będzie piękny obiekt, zobaczy pani. I bezpieczny, to najważniejsze. Przecież w przyczółkach były takie otwory, pęknięcia, że rękę można było wsadzić. Nasyp zlikwidowano, a ten nasyp kiedyś równoważył tzw. rozpór sklepienia. A teraz już by nie równoważył. To trzeba by przyczółki wzmocnić, wykonać do dużej głębokości porządne przyczółki przenoszące siłę poziomu...

Jaki pan ma plany?

Pisać już mi się nie chce, kolejnej książki już bym nie napisał. Czuję już zmęczenie życiem. Ale walczę jak mogę, chodzę na zabiegi. Jeszcze chciałbym, żeby się moje wnuki pożeniły, żebym mógł być na ich weselu - to są moje plany.

Rozmawiała Małgorzata Mrowiec

KAZIMIERZ FLAGA - naukowiec, profesor nauk technicznych, specjalista w zakresie budowy mostów i tuneli, konstrukcji betonowych i materiałów budowlanych, rektor Politechniki Krakowskiej w latach 1996–2002. Urodził się w 1939 r. w Sułkowicach koło Myślenic. Ma na swoim koncie 90 projektów konstrukcyjnych różnych obiektów, m.in. głównych obiektów na Igrzyska Olimpijskie w Montrealu (1976 r.), Ośrodka Polonijnego UJ w Krakowie, kładek podwieszonych dla pieszych w Mogilanach i Wałbrzychu, kościołów w Radomiu, Mielcu, Rzeszowie, Zielonej Górze czy projektów i modernizacji mostów w Krakowie, Warszawie, Zakopanem, Bielsku-Białej. Pomysłodawca wypraw mostowych, europejskich i światowych, w których udział biorą naukowcy, projektanci i wykonawcy mostów, a także studenci. Jeszcze jako student zorganizował pierwszy Rajd Politechniki Krakowskiej, w 1962 roku. W 2002 r. kandydował na prezydenta Krakowa. Ostatnio własnym sumptem i w niedużym nakładzie wydał swoją wspomnieniową książkę "Mosty między ludźmi".

od 7 lat
Wideo

Uwaga na Instagram - nowe oszustwo

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Kazimierz Flaga: Studia poszerzyły mi horyzonty, ale to, jaki jestem, to efekt pracy nad sobą - Plus Dziennik Polski

Wróć na krakow.naszemiasto.pl Nasze Miasto