Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Zmarł Jacek Puchała: zobacz zdjęcia profesora i jego ostatni wywiad dla Gazety Krakowskiej

Anna Górska
Wojciech Matusik
Publikujemy ostatni wywiad, jaki zmarły prof. Jacek Puchała udzielił Gazecie Krakowskiej w marcu 2011 r.

Kraków: zmarł prof. Jacek Puchała [ZŁÓŻ KONDOLENCJE]

Prof. Puchała: mój ból ma kolor szary [11.03.2011 r.]

Centrum Oparzeniowe było jego marzeniem. Spełnionym. Prof. Jacka Puchały w nim jednak nie ma. Rak wywrócił jego życie do góry nogami. Nie zaprzyjaźnił się z nim. Walczy. - Najgorzej jest nocą, kiedy ból staje się nie do zniesienia - mówi Annie Górskiej prof. Jacek Puchała, wybitny chirurg, który przesunął granicę życia i śmierci oparzonych dzieci.

Kiedy Pan Profesor udzielał ostatniego wywiadu?
Dawno. Kiedyś często rozmawiałem z dziennikarzami. Ale od pięciu lat wywiady stały się rzadkie. Choroba wywróciła wszystko do góry nogami. Był lepszy okres, między 2008 a 2010 rokiem, gdy pracowałem ostro. Chciałem nadrobić pierwsze zaległości jak najszybciej. A jednak choroba powiedziała "nie". Powiedziała: "wracam i teraz zajmę się tobą na całego".

Tak mówi tylko jedna choroba.
Tak, mam raka płuc.

Lekarzom łatwiej się mówi o swojej chorobie?
Na pewno nie, tym bardziej że lekarz o chorobie zobowiązany jest mówić nieco inaczej. Bo sam wie o niej "inaczej", więcej niż zwykły człowiek. Ponadto nie wydaje mi się, że należy epatować swoją chorobą. Tak naprawdę to tylko moja sprawa. Zmienia się perspektywa, gdy pojawia się wątek pacjentów. Niestety, już odczuwają moją chorobę. Lecz nic na to nie poradzę.

Choroba zmieniła Pana życie?
Wyjazdy, prezentacje, badania naukowe, zabiegi - wszystko musiałem wyhamować. A to i owo nawet wstrzymać. Z natury jestem trochę niespokojnym duchem, więc poszukiwanie nowego to moja pasja. A musiałem to zmienić.

Jak wygląda Pana dzień?
Jestem w trakcie kolejnego cyklu chemioterapii. Już z grupy tzw. niestandardowej. Odbywa się ona inaczej niż zwykła chemioterapia.

Opowie Pan o niej?
Łykam lek o godz.13. Przed i po zażyciu muszę odpocząć, poleżeć. O godz. 15 muszę coś zjeść. Dopiero o 16 mogę sobie urządzić np. mały spacerek. Nic nowego nie opowiem - czuję się jak każdy człowiek w trakcie chemioterapii. Jestem rozbity, osłabiony, nie mówiąc o innych dolegliwościach. Mam kłopot z jedzeniem i piciem, mam problemy skórne. I bóle. Straszne.

Jaki mają kolor?

Kiedyś mówiłem, że moi pacjenci odczuwają ból koloru czarnego. Bo jest piekielny, nie do zniesienia. Mój w tym momencie jest niezły, szarawy. Jestem na dużej dawce leków, muszę je zażywać, by z tym bólem się uporać. Niestety, coraz częściej robi się czarny.

Wtedy boli całe ciało?
Głównie ta okolica, gdzie jest guz, bo on ma łączność z unerwieniem. Uciska w środku, przez co mam trudności z przełykaniem.

Kiedy jest najgorzej?
Najgorsze są noce, ból się kumuluje, organizm przestawia się zupełnie na inny cykl, percepcja jest inna, dlatego ból odczuwamy zupełnie inaczej. To, co w ciągu dnia aż tak bardzo nie przeszkadza, nocą staje się nie do zniesienia.

I co wtedy?
Wtedy wędruję między fotelem a łóżkiem, z poduszką na głowie i książką w rękach.

Da się czytać?

Próbuję cokolwiek robić, by się oderwać, by nie myśleć. Chcę myślenie wyłączyć, odsunąć.

Kraków stracił wybitnego mikrochirurga. Jacek Puchała nie żyje [ZDJĘCIA]

Można porównać Pana ból do bólu Pana pacjentów?
Widzi Pani, dopiero w swojej chorobie lekarz taki jak ja ma okazję się przekonać, ile nieszczęścia i strasznych chorób jest na świecie, i doświadczyć choć części ich bólu.

Brzmi paradoksalnie.
Tak, i to mimo że siedziałem w chorobach całe życie. To był mój świat, ale to ja dawałem chorym siłę, radość, satysfakcję. Teraz muszę mierzyć się ze wszystkim sam i nic zrobić z tą chorobą nie mogę, nie mam wyboru - i medycyna też nie wszystko jeszcze może. Bywa zatem trudno.

Pamięta Pan ten dzień?
26 czerwca 2006 r. Rozpoznali u mnie raka moi koledzy. Postawiłem sprawę jasno, żeby o wszystkim mnie informowali. Nawet jeśli będzie bolesne. Musiałem ustawić swoje życie, zmienić je, nie jestem przecież oderwany od życia.

Próbowali łagodzić diagnozę?
Nie, starego lekarza nie da się oszukać. Przeczuwałem chorobę, bo już wcześniej dawała o sobie znać, ale w 2006 się rozhulała na dobre. Wtedy rozpocząłem intensywne leczenie, trwało do początku 2008 r. Udało się sytuację opanować, myślałem, że jest już po problemie.

Ale nie było?
W sierpniu 2010 przyszła zła wiadomość, której pacjent onkologiczny najbardziej się boi. Nawrót.

Jak obuchem po głowie?
Tak, to było bardzo mocne uderzenie. O wiele silniejsze niż w 2006 r. Bo myślałem, że przezwyciężyłem, że uciekłem chorobie, nie byłem przygotowany na jej powrót.

Przyszedł kryzys?
Nawet musiałem szukać pomocy. Z własną psychiką radzić sobie trudno. Nie, rozdzierania szat nie było ani pretensji: dlaczego ja?, ani płaczu. Broń Boże. Ale człowiek jest tylko człowiekiem. Do pewnego momentu sam sobie radzi, a potem staje pod ścianą. I nic nie widzi przed sobą. Ma ograniczony zasób sił, który na szczęście da się zregenerować.

Panu się udało?
Wszystko razem pomogło - i dobre wiadomości onkologiczne, i leczenie, wspomaganie psychologiczne, najbliżsi, rodzina, świadectwa, które otrzymywałem od kolegów.

Choroba zmieniła Pana?
I tak, i nie. Jestem taki sam, staram się obcować z ludźmi jak dawniej. Zmieniła jednak spojrzenie na sprawy zasadnicze: nadzieję, odpowiedzialność. Uzyskały one dodatkowe odcienie. Wcześniej nie było potrzeby czy może czasu na pogłębioną refleksję, gdyż życie biegło naprzód, dzień mijał za dniem, byle następny.

A teraz?
A teraz jest tylko dzisiaj, i to jest najważniejsze. Przyszłość jest nieokreślona, skończyło się planowanie.

Brakuje tego Panu?
Tego punktu odniesienia do przyszłości? Bardzo. Jest to jedna z najtrudniejszych części tej układanki, którą jest choroba. Zmienia się jakość życia, nie ma siły na pracę, która zajmowała od świtu do nocy. Człowiek, który nie ma sił, nie ma też sił pracować umysłowo. Próbuję się zmobilizować, lecz to duży wysiłek.

Dni mijają wolniej czy szybciej?
Teraz jest dzisiaj. A jak będzie jutro? Nie wiem, okaże się. Jeśli w ogóle się okaże.

Boi się Pan śmierci?
Nie, jest wpisana w naszą egzystencję. Sam obcowałem z nią ponad 30 lat, jestem oswojony ze śmiercią. A przecież nigdy się nie da porównać czyjejś śmierci do własnej... Człowiek jest jednostką niepowtarzalną i jego stosunek do śmierci też jest indywidualny, każdy inaczej przeżywa i odbiera śmierć.

Jak Pan ją przeżywa?
Nie zaszywam się w ciemnym kącie, nie stronię się od ludzi. Jednak gdy nadchodzi zmrok, zastanawiam się, czy będzie dzień następny. Nie skończyłem jeszcze nawet 55 lat.

Wiele razy to właśnie Pan przekazywał rodzicom najgorsze wiadomości.

Nie unikałem tego nigdy, nie przerzucałem tego ciężaru na innych. Robiłem to uczciwie. Informowanie rodziców o śmierci dziecka traktowałem jak ważny element całości swojej pracy. W każdym pacjencie zostawiałem przecież cząstkę siebie.

Dlatego każda informacja o śmierci była inna?
W tych sytuacjach nie działa żaden schemat: raz, dwa, trzy… i załatwione. Każdy pacjent, a zwłaszcza ten, którego nie udało się uratować, zostawia ubytek w nas samych, pozostawia uczucie żalu, nawet wściekłości, że się nie udało. Przecież nie uważam siebie za alfę i omegę, mimo że w każdym przypadku starałem się robić wszystko, co się dało. Zawsze jednak pozostają wątpliwości, bo przecież mogłem czegoś nie przemyśleć, nie zrozumieć, nie pamiętać.

Lekarz musi być szczery?

Powinien.

Nawet gdy boli?
Trudno, życie też boli. Jesteśmy elementem tego, co każdego z nas spotka na ziemi. Lekarz powinien być szczery, ale nie bezwzględny i nie bezlitosny. Dziecięce białe trumny w Prokocimiu ukształtowały mnie, lecz nie rozbiły mojej psychiki. Mobilizowały mnie, wzmacniały. Chciałem działać jeszcze lepiej, skuteczniej.

Udało się. Ratował Pan dzieci, które miały poparzone 90 procent powierzchni ciała.
Widziałem dzieci całkowicie spalone, zwęglone ciała. Widziałem też takie, które były prawie zwęglone, miały jedną olbrzymią ranę na ciele, a w środku każda komórka była chora.

Po co ten ból?
Ciało broni się przed chorobą. Dla organizmu nie ma od razu informacji, że to oparzenie takie czy inne. Organizm mobilizuje wszelkie siły, by ochronić życie. Stąd m.in. ten ból. Samoobrona organizmu jest potrzebna, by zachować życie.

W każdej sytuacji Pan walczył do końca o pacjenta?
Najtrudniejsze w większości naszych działań to zdecydować, czy rzeczywiście należy do końca walczyć o najmniejszy ślad życia. Są sytuacje, gdy wątpliwości mam ogromne.

Kiedy?
Widziałem przecież dzieci prawie całkowicie zwęglone. Proszę sobie wyobrazić, 14-miesięczne niemowlę leży na polu rolniczym. Dziadkowie rozpalają ognisko. Dziecko jest obok. Dziadkowie odchodzą na chwilę. Dziecko, zainteresowane ogniem, wchodzi wprost do ogniska, piecze się dosłownie "jak kartofel".

Nie chcę tego nawet sobie wyobrażać.
Inne dziecko zostaje zamknięte w samochodzie. Jest upał. Rodzice tylko na chwilę idą do domu po picie, bo jadą na dłuższą wycieczkę. W tym czasie dochodzi do samozapłonu paliwa, dziecko wciska się w najgłębszy kąt, pod kierownicę, tam gdzie są pedały. To mu nie pomaga, zostaje usmażone. Dlatego gdy ktoś mówi mi, że wylał na rękę garnuszek gorącej wody i go boli, dla mnie jest to banalny ból. Bo ból moich pacjentów to droga krzyżowa do tysięcznych potęg.

Rozumieją, co się dzieje?
Nie, nie potrafią zracjonalizować nieszczęścia, które się przydarzyło, ale duch dziecka jest zaskakująco mocny. Psychika dziecięca nie "odlatuje" tak jak u dorosłych. Wbrew pozorom, dzieci są twardsze i potrafią znieść więcej. Dorosły nie wytrzymałby tego co one. Obrona życia u małych pacjentów jest bardziej dynamiczna, silniejsza, w tym obrona psychiczna. Dlatego nie można do nich mówić niepoważnie "tiu, tiu, tiu", językiem, który - jak się wydaje dorosłym - rozumie dziecko, bo toczy się najpoważniejsza gra o życie. Ten mały człowiek błyskawicznie dojrzewa. Dlatego pierwsze, co trzeba zrobić, to nie tylko zmniejszyć ból, ale opanować jego przerażenie. Po ich oczach można poznać, jak olbrzymie są cierpienia.

Już ich nie zapomną?
Nie zapomną, gdyż ból będzie istniał choćby w podświadomości, na poziomie biologicznym, mogąc nawet zabić pacjenta. Nie, bo od pierwszej chwili włącza się do leczenia pacjenta anestezjolog, minimalizując świadome odczuwanie bólu, oraz wysoko wyspecjalizowane pielęgniarki, które z troską reagują na najmniejsze nawet sygnały cierpienia dziecka.

Te dzieci mają później problemy?
Niosą je w sobie przez całe życie. To ogromny problem. Bo wychodzi się ze szpitala oszpeconym, okaleczonym, napiętnowanym. Na zawsze.

Jakim trzeba być człowiekiem, żeby być dobrym chirurgiem?
Twardym i wrażliwym, mądrym, dobrym i opanowanym. Zdecydowanym, bo dobry chirurg musi mieć w sobie racjonalny chłód i gorące serce. To człowiek do specjalnych zadań.

Denerwuje się Pan na sali?
Poziom emocji oczywiście się zwiększa, ale nawet w chwilach bardzo trudnych nigdy nie klnę, nie rzucam narzędziami. To nie mój styl. Takie zachowanie godzi w wartość pracy samego chirurga i jego osobę, jak również może być dowodem braku szacunku dla wszystkich wokół.

Rekordowo długa operacja?
15 godzin bez przerwy przyszywaliśmy 10-letniemu chłopcu nogi, które przejechał pociąg. W jakimkolwiek zagranicznym ośrodku tak długie przebywanie przy stole operacyjnym byłoby nie do pomyślenia, ponieważ tam co 3-4 godziny jeden zespół zmienia drugi, potem wraca pierwszy itd. W naszych warunkach było to niemożliwe.

Drugiego Puchały nie było?
... [Śmiech]

Człowiek został uratowany?
Zniszczenia były olbrzymie.

Zmarł?
Ależ nie, przeżył. Jest jednym z tych pacjentów, z którym nadal utrzymuję kontakt.

Zawsze chciał Pan zostać lekarzem?
Nie, miałem zostać muzykiem wirtuozem. Gdy byłem w szkole średniej, Instytut Pediatrii w Prokocimiu był jednym z najlepszych w Polsce, maturzyści marzyli, by tam się znaleźć. Fascynowałem się też medycyną. Chirurgia ręki od samego początku była moim oczkiem w głowie, precyzyjne działania manualne - stąd później mikrochirurgia.

Muzyk Puchała byłby innym człowiekiem?
Pewnie byłbym nieco inny, bo gdzież ja bym doświadczył tego wszystkiego, co daje medycyna, tego trudu i emocji? Pewnie znalazłbym inny sposób, by poszerzyć swój horyzont i ukształtować lepiej charakter. Ale…

Muzyka pomaga Panu?
Tak, mam mnóstwo płyt. Kiedyś brzdąkało się na starych skrzypcach, fortepianie lub gitarze. W ostatnich latach już jednak nie grywałem.

Czego Pan żałuje jako lekarz?
Bilans jest dwojaki. Centrum Oparzeniowe było moim marzeniem. Zostało spełnione. Gdybym tam teraz był, może funkcjonowałoby lepiej. Mnie jednak nie ma tam i to z pewnością odbije się na losie oddziału, gdyż mieliśmy już określony i dobrze sprawdzony, zweryfikowany na arenie międzynarodowej sposób postępowania, z wieloma pionierskimi rozwiązaniami. Czy będzie on kontynuowany, nie wiem. I to mnie bardzo boli.
Mam jeden żal do siebie. Gdybym miał możliwość cokolwiek zmienić, to bardziej bym się chyba skupił na stworzeniu większej grupy ludzi, którzy mogliby dzisiaj przejąć Centrum Oparzeniowe. Z różnych przyczyn tak się nie stało.

Pacjenci czekają na Pana...
Wiem, w zeszłym roku rozpisałem planowe zabiegi już do końca 2012 roku. To kilkaset osób.

Wróci Pan?
To już nie do końca ode mnie będzie zależało. Teraz czekam i ciągle walczę. Jeszcze walczę.

od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na krakow.naszemiasto.pl Nasze Miasto