Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Nigdy nie opuściłem Krakowa

Redakcja
Zgodnie z zapowiedzią dziś druga odsłona wywiadu z nietuzinkowym artystą. Bogdan Korczowski opowiada o swoim życiu, związku z Krakowem, inspiracjach i życiu, które jest podróżą.

W swoim eseju "Europa szczęśliwa" napisał Pan, że nie należy pytać dlaczego, tylko jak. Zatem jak i kiedy zaczęła się Pańska podróż w świat sztuki?

Jak to się stało? Urodziłem się w Krakowie 29 września 1954 na ulicy Smoleńsk pomiędzy Rynkiem Głównym i Błoniami. Chodziłem do szkoły podstawowej nr 4, starej szkoły wybudowanej za austriacko-galicyjsko-młodopolskich czasów, też przy ulicy Smoleńsk. Ulica ta miała poza tym wszystkim kilka kościołów i jeden z wydziałów ASP.

Mój ojciec prowadził księgarnię przy placu Mariackim. Pomiędzy domem, szkołą i księgarnią ojca były tylko Planty i Rynek. Kiedy wychodziłem ze szkoły, zamiast wracać do domu chodziłem do niego i czasami zostawałem tam aż do zamknięcia księgarni. Ojciec pozwalał mi siedzieć na tyłach sklepu i grzebać w książkach, rozpakowywać paczki i taplać się w tym „papierowo-ilustacyjno-literackim” miszmaszu.

Ojciec często brał mnie na spacery po Starym Mieście na lokalne wystawy i do kafejek takich, jak Cafe Rio na ul Św. Jana, czy do Krzysztoforów. Jego świat książek był utopijnym, marzycielskim, niezwykle pochłaniającym światem. Jego utopia przejawiała się między innymi tym, że był wielbicielem Esperanto, uniwersalnego języka wymyślonego przez Ludwika Zamenhofa, który sam marzył, że kiedyś wszyscy ludzie będą mówić tym samym językiem. Tak wtedy rozpocząłem budowanie mojego "artystycznego świata", z Rynkiem Głównym jako Centrum.

W 1970 roku, kiedy miałem niecałe 16 lat, straciłem na przestrzeni kilku miesięcy wszystko, co kochałem: mojego ojca, który zmarł przedwcześnie na leukemię (efekt pobytu w komunistycznym więzieniu w końcu lat czterdziestych). Potem przyszła gwałtowna śmierć Jimi Hendrix’a i Janis Joplin, dwóch ikon tej epoki (w tym okresie miało to związek z moim statusem hippisa, którym się stałem po elektryzujących wieściach z festiwalu Woodstock w 1969).

Poza tym, tamtego lata doszło jeszcze do samobójstwa hippiski – malarki Dominiki zwanej "Demonika", która chodziła wtedy po plantach z piersiami pomalowanymi na zielono, a żeby było weselej, to rzuciła mnie Ania Szmuc (młodsza siostra fotografa Jacka Szmuca). Więc nie miałem wyjścia i POSTANOWILEM ZOSTAĆ ARTYSTĄ.

Urodził się Pan w Krakowie, jaki wpływ miała na młodego artystę atmosfera miasta?

Oh! Kraków i jego atmosfera! Wiele pisano już o tym. Jest to szczególne miejsce w Polsce, jedyne duże miasto o charakterze „śródziemnomorskim”, tak bliskim włoskiemu renesansowi i barokowej koncepcji estetycznej. Poza tym w tamtych czasach zagęszczenie artystyczne na kilometr kwadratowy w Polsce było chyba największe w Krakowie. Teatr, sztuka plastyczna, muzyka, hippisi itd...wszystko skupione wokół Rynku Głównego.

Dzięki hippisom spotkałem wielu artystów, szczególnie pamiętam Krzysztofa Niemczyka, który pisał wtedy swoje jedyne rewelacyjne dzieło „Kurtyzana i Pisklęta”. Mój Kraków tamtej epoki to Piwnica pod Baranami, Krzysztofory i niezwykle dynamiczny wtedy jazzowy Klub Pod Jaszczurami.

Poza tym jeździłem ze znajomymi często do Zakopanego, gdzie atmosfera jeszcze jak z Witkacego też miała na nas wpływ. Zwłaszcza, jak dostałem się w 1973 roku na krakowską ASP i jeździliśmy do domu Akademii na Harendzie. Wtedy było tam wiele ciekawych postaci i wykładowców i studentów. Klub ASP „Pod Ręka” był fantastycznym miejscem, gdzie wielokrotnie grała hippisowska grupa „Zdrój Jana”. Tak, tak, ta lokalna atmosfera niewątpliwie wpływała na moje ukształtowanie intelektualne.

Wielokrotnie podkreśla Pan swój związek z Krakowem, jednak nigdy Pan tu nie wrócił na stałe, dlaczego? Ja nigdy nie "opuściłem" Krakowa! Jestem tu bardzo często! Nie lubię określenia "wrócił na stałe". Kojarzy mi się to z przymuszoną imigracją. Nie jestem żadnym imigrantem, uchodźcą, jestem artystą. Kiedyś z okazji mojej wystawy w poznańskim Arsenale spotkałem kolegę ze studiów, który zapytał, czy nie cierpię z nostalgii jako emigrant. Zapytałem go ile razy był w Krakowie od czasu naszego dyplomu. Okazało się, że nigdy. Powiedziałem mu, że to on jest imigrantem, a nie ja.

Od czasu mojego zainstalowania w Paryżu jestem bardzo często w Krakowie i przy okazji w Tatrach. Wystawiam w Krakowie w miarę regularnie. Ostatnio miałem wystawy w Galerii Nova w 2005, w Galerii Przedział w 2007 i Galerii Zejście w 2008.

A dlaczego Paryż? Jak to się stało? W 1977 roku, będąc na krakowskiej ASP, spotkałem młoda paryżankę, studentkę tej uczelni Claudine Suret-Canale. W 1978 roku wzięliśmy ślub w Krakowie (wesele było w klubie „Pod Ręką”). Zamieszkaliśmy na ulicy Retoryka i postanowiliśmy pozostać w Polsce. Chcieliśmy tym polsko-francuskim związkiem budować w Krakowie bazę, która nam obojgu, jako artystom będzie pomocna w twórczości i chęci podróżowania, ale nie imigrowania.

Niestety narastająca dramatyczna sytuacja polityczno - ekonomiczna zmusiła żonę do opuszczenia Polski. Mimo małżeństwa Claudine nie otrzymała karty stałego pobytu w PRL-u i musiała płacić horrendalne sumy dolarów za pozwolenie na pobyt. Poza tym, po byle co trzeba było stać godzinami w kolejkach. Ta paranoiczna sytuacja wpędziła ją w depresję i opuściła Polskę. Ja jeszcze jeździłem tam i z powrotem pomiędzy Paryżem i Krakowem aż do stanu wojennego.

W Paryżu w 1982 roku opublikowałem w katalogu Salonu Młodego Malarstwa protest przeciwko blokadzie związanej ze stanem wojennym. To mi nie pozwoliło przez parę lat powrócić do Krakowa. Ale to już inna historia...

Miał Pan również możliwość przeniesienia się do Nowego Jorku, jednak wolał Pan nieustanne podróże. Dlaczego? Czy nie odpowiadało Panu życie po drugiej stronie oceanu? W 1986 roku na zaproszenie Jacka Nowakowskiego, wtedy kuratora Polish Museum w Chicago, przyleciałem do USA. Rozpoczął się okres, który trwał przez dziesięciolecie, kiedy to regularnie łatałem do Nowego Jorku. Miałem tam przynajmniej raz w roku wystawę indywidualną i w czasie tych pobytów pozwalałem sobie wielokrotnie na podróżowanie po samym USA, zwłaszcza w rejony Kalifornii, Arizony, Nevady czy Utah.

W Nowym Jorku współpracowałem z dwiema galeriami, Frank Bustamante Gallery i Leo Tony Gallery, i często czułem profesjonalny nacisk, aby pozostać tam na stałe. Po głębokiej refleksji jednak zdecydowałem nie opuszczać Paryża. Nie jestem antyamerykański, ale w Europie jest coś szczególnego, jedynego. Mimo tylu państw i narodów w europejskim tyglu jest coś pociągającego. W Palermo, Kopenhadze, Madrycie, Turynie, Zurychu, Florencji, Londynie...jest coś „małomiasteczkowego”, lokalnego, tak, jak w moim Krakowie. Tak, wole tą „naszą” stronę oceanu.

Podróże, to nieodłączny element Pańskiej twórczości. Jaką wyprawę najlepiej Pan wspomina? Samo życie jest podróżą. Ta idea towarzyszy mi przez całe życie. Podróż jest związana z pamięcią o czymś innym, niecodziennym. Moja pamięć jest jak archiwum. Nie wspomnienie, ale archiwum.

Wszystko jest nierozłącznie związane z obserwacją tego, co się wokół nas dzieje, a równocześnie, tego, co dzieje się w nas samych. Jesteśmy inni w podroży. Podróż jest przeciwstawieniem się codziennej rutynie. Jest nauką, refleksją, świadectwem. Lista moich podroży jest długa, ale przede wszystkim bardzo lubię wspominać podróże na południe, po światło, ciepło, zapach, kolor.

To jest taka moja podróż. "Przeżywam" podróż. Jestem w podróży...


Zobacz też:

Relacja z wystawy "Fototeki" w Galerii Zejście

**.


od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na krakow.naszemiasto.pl Nasze Miasto