Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Zadzwonili ze szpitala: Ma pani tydzień, żeby zabrać męża. Oddział, na którym leży, przekształcamy w COVID-owy

Maria Mazurek
Maria Mazurek
archiwum rodzinne
Telefon ze szpitala był krótki, konkretny: „Pani Katarzyno, oddział rehabilitacji neurologicznej zostaje przekształcony w covidowy. Ma pani tydzień, żeby zabrać męża do domu i zorganizować mu opiekę”. Tyle że znalezienie opiekunki w czasach pandemii, gdy ludzi masowo wypisuje się ze szpitali, graniczy z cudem. A Kasia musi pracować, zajmować się dziećmi, utrzymywać rodzinę. To jej historia, ale takich przypadków są teraz w Polsce tysiące.

FLESZ - Rząd wprowadza kolejne obostrzenia

Siadła na podłodze i popłakała się z bezsilności. Ostatnie lata to wieczna walka: o rehabilitację i opiekę dla męża, o normalne dzieciństwo dla synów. O rodzinę. Czuje się jak na wojnie. Ile razy jeszcze będzie musiała gasić te pożary? Przez ile kolejnych lat? 40?

Wiedziała, że nie ma czasu na łzy, na użalanie się nad sobą. „Kaśka, tylko te małe kawałki, na które masz wpływ, zajmuj się tylko tymi małymi kawałkami” - powtarzała sobie, jak zawsze w takich chwilach.

A potem natychmiast wzięła się w garść, jak zwykle.

Wierzyć w cokolwiek

O Kasi Sajboth-Dacie i jej rodzinie już raz pisaliśmy, tuż przed pandemią. Cztery lata temu Łukasz, jej mąż, doznał rozległego udaru mózgu. Byli akurat z synami na wakacjach na Węgrzech, młodszy nie miał jeszcze trzech lat. Dobry, radosny czas. Sklejali wtedy rodzinę, bo wcześniej mieli problemy - Łukasz pracował w Norwegii, ona z chłopakami była tu, w Krakowie, jakoś trudno było im dogadać się co do przyszłości.

No ale wtedy, na Węgrzech, było dobrze, rodzinnie i zdawało się, że wyjdą na prostą, że jakoś to ułożą.

Tamtego wieczoru chłopcy już spali, a Kasia i Łukasz siedzieli na podłodze, oglądali film. Mężczyzna nagle osunął się na podłogę, zaczął wydawać z siebie dziwne dźwięki. Ona myślała, że to żart, krzyknęła: „to nie jest śmieszne”.

Ale Łukasz nie żartował. W jednej chwili z silnego, zdrowego, młodego mężczyzny, który biega maratony, zmienił się w człowieka, który nie jest w stanie samodzielnie jeść, mówić, zadbać o siebie. To że w ogóle żyje, że mówi, że odzyskał choć część sprawności - to efekt ciężkiej rehabilitacji.

I, według Kasi, działania Boga, w którego kobieta mocno wierzy. Choć w ostatnim czasie są chwile, że prawie brakuje jej sił, by wierzyć w cokolwiek.

Szpital

O takich jak Łukasz mówi się: więźniowie swojego ciała. Mężczyzna jest świadomy, ma pamięć, wszystko rozumie. Ale nie jest w stanie samodzielnie żyć.

A przecież wszystko wie. Też to, że na jego chorobę nie ma leku, nie da się tego zoperować. Pozostaje rehabilitacja. Dzień w dzień, żmudna, przynosząca małe efekty, a czasem - nieprzynosząca ich wcale.

Kasia go wspiera, organizuje leczenie, opiekę. Zajmuje się synami. Pracuje, jest dziennikarką w branżowym medycznym piśmie. Utrzymuje dom. Zazwyczaj jest pogodna, uśmiechnięta.

Czasem przychodzi jednak bezsilność. Na przykład w takich chwilach, gdy kolejna już opiekunka po dwóch dniach rezygnuje z pracy dla Łukasza - bo okazało się trudniej, niż myślała.

- Znalezienie opiekunki, która to udźwignie, jeszcze przed pandemią graniczyło z cudem. Przez nasz dom przewinęło się mnóstwo osób. Wiem, że to niełatwe dla naszych synów. Ale przynajmniej byliśmy razem, staraliśmy się - opowiada Kasia.

Gdy kolejne opiekunki odchodziły lub stan Łukasza pogarszał się, mężczyzna trafiał do szpitala jako komercyjny pacjent. To nie było idealne rozwiązanie, ale zawsze mieli tę możliwość.

Późną zimą też trafił do szpitala (też komercyjnie). Już miał wychodzić, ale wtedy przyszła pandemia. Początkowo było ciężko: zaraz wprowadzono zakaz odwiedzin, Łukasz źle znosił rozłąkę z rodziną, samotność. Ale potem zaczął odnajdować się w tej szpitalnej rzeczywistości. Na oddziale coraz lepiej go znali, nauczyli się rozumieć jego mowę, wiedzieli, czego mu trzeba.

Mężczyzna miał zapewnioną codzienną rehabilitację, był bezpieczny. Z Kasią mógł zobaczyć się tylko na chwilę, gdy kobieta przynosiła do szpitala jego rzeczy. Ale stworzyli swoje rytuały rozmów telefonicznych. Łukasz wyglądał coraz lepiej i coraz lepiej się czuł.

Latem powiedział do żony: „wiesz, chcę tu zostać, póki nie skończy się pandemia. Tu jest w porządku, mam dobrą opiekę, jestem bezpieczny”.

Dwie rzeczywistości

Zadzwonili w zeszłym tygodniu. Powiedzieli, że oddział, na którym leży Łukasz, jest przekształcany w covidowy. I że Kasia ma tydzień, by odebrać męża, a na ten czas Łukasz trafi na oddział kardiologiczny.

Pod Kasią ugięły się nogi. Pamięta już te objawy z innych koszmarnych momentów: omdlenia, wymioty, bezsenność. Wiedziała, że znalezienie opiekunki w tym momencie będzie prawie niemożliwe - podobnie miejsca, w którym Łukasz mógłby się rehabilitować.

Pozwoliła sobie na moment bezsilności, ale potem wzięła się w garść. Natychmiast dała ogłoszenie, opisała swoją sytuację na Facebooku, zaczęła obdzwaniać agencje oferujące usługi opiekunek („w tej sytuacji może za dwa miesiące"), szukać alternatywnych wyjść. Wykręcała numery ludzi, z którymi rozmawiała raz w życiu, zawodowo, kilka lat temu. - Pamięta mnie pan, pani? Przepraszam, że zwracam się z prywatną prośbą, ale jestem w bardzo ciężkiej sytuacji, więc pytam, może ludzie coś wiedzą... - powtarzała.

- To nie było dla mnie łatwe. Staram się oddzielać rzeczywistość domową od zawodowej. Kiedy poznaję kogoś w pracy, nie opowiadam o Łukaszu, o tym, że wychowuję sama dzieci. W pracy chcę być po prostu dziennikarką, nie żoną chorego męża. Nie chcę widzieć litości w oczach swoich rozmówców - opowiada kobieta.

Rozmowa

Czwartek był chyba najgorszy. Przy przenoszeniu na oddział kardiologiczny Łukasz nie chciał wjechać na wózku do nowej sali. - Bywa uparty, widzę to też w domu. Na Boga, to w jego sytuacji normalne: udar to jest uszkodzenie mózgu - opowiada kobieta.

Między połączeniami do kolejnych opiekunek i agencji Kasia zaczęła odbierać telefony ze szpitala. Prosili, żeby uspokoiła męża. W końcu zadzwonił lekarz, który powiedział, że jak mężczyzna zaraz nie pozwoli zawieźć się do sali, to go wypisze. A jeśli Kasia nie zgodzi się na transport medyczny, to męża dowiezie jej policja. I jeszcze, że opieka nad mężem to jej obowiązek.

- Rozumiem, że lekarze i cały personel szpitalny mają prawo być zmęczeni pandemią, mogą być zdenerwowani. Naprawdę to rozumiem. Ale poczułam się fatalnie, że ktoś zrzuca na mnie swoją frustrację i sugeruje, że źle zajmuję się mężem. Ostatnie lata nie robię prawie nic, tylko ciągle walczę o rodzinę. Chcę, żeby Łukasz czuł się kochany, bezpieczny i miał możliwie najlepszą opiekę. Już przestałam mieć nadzieję na zwyczajne, szczęśliwe życie. Chciałabym tylko, żeby było spokojniejsze, bardziej przewidywalne, bezpieczniejsze, żeby moi synowie - którzy też przecież cierpią - mieli choć jednego rodzica we w miarę dobrej formie, na którym mogą polegać.

Towarzysze choroby

Po kilku dniach poszukiwań opieki nad Łukaszem Kasia jest praktycznie w punkcie wyjścia. Znalazła się jedna pani, która mogłaby zajmować się mężczyzną, ale tylko po połowie z inną opiekunką. Kasia wciąż więc szuka kolejnej osoby. Albo jakiegoś innego wyjścia. Odejście z pracy nie wchodzi w grę, bo kobieta jest jedynym żywicielem rodziny. Opieka, leczenie i rehabilitacja Łukasza jest w większości pokrywana ze środków jego subkonta w Caritasie, ale siebie, synów i dom - Kasia musi utrzymać samodzielnie.

Dyskusja

Kasia zaznacza, że teraz pacjenci są wypisywani ze szpitali, odwoływane są zaplanowane zabiegi, a diagnostyka opóźniona. Skutkami jest cierpienie, a czasem śmierć ludzi. Jakby inni chorzy i inne choroby zniknęły, a istniał tylko COVID-19. Ludzie, mówi, są pozostawiani sami sobie.

- W tym samym czasie zostaje wprowadzony bezwzględny nakaz urodzenia niepełnosprawnych dzieci - mówi Kasia. - Nie mam chorego dziecka, ale mam chorego męża i żadnej pomocy ze strony państwa dla mojej rodziny - zaznacza.

I dodaje: Tematu prawa do aborcji - bolesnego i złożonego - nie da się zamknąć w dwuzdaniowej wypowiedzi i nie chcę tego robić. Wokół niego jest już wystarczająco dużo spłyceń i uproszczeń. Mogę tylko powiedzieć coś, co wiem na pewno: gdy choruje jedna osoba w rodzinie, chorują też jej pozostali członkowie. Cierpią wraz z nią. Gdy Łukasz cierpi, ja cierpię z nim. A wtedy cierpią też dzieci.

Odnaleźć dobro

Kasia ma taką naturę, że zawsze stara się odnajdywać to, co dobre. Nawet w najgorszych sytuacjach.

W tym przypadku to dobre widzi w tym, że Łukasz - choć najpewniej pozbawiony pełnej rehabilitacji i opieki lekarskiej - będzie znów z nimi. W listopadzie są jego urodziny, w grudniu Boże Narodzenie. Może spędzą ten czas razem.

A może los przyniesie coś innego. Kasia nie wie, co będzie za rok, za miesiąc, za tydzień. Każdy dzień może przynieść zwrot akcji, a w ostatnich latach te zwroty akcji praktycznie zawsze okazywały się dramatyczne i trudne. Jeśli zaś chodzi o dobre rzeczy, bo i one przecież się pojawiają - Łukasz uczy się kolejnego ruchu, jest spokojniejszy, bardziej uśmiechnięty - to zawsze dzieje się powoli. Ale właśnie w tym trzeba odnajdywać radość i siłę.

I zajmować się swoimi małymi kawałkami rzeczywistości.

*Rodzinie można pomóc, wpłacając datki, nawet niewielkie, na konto Caritasu (Caritas Archidiecezji Krakowskiej, Kraków, ul. Michała Ossowskiego 5). Numer konta: 58 85890006 0000 0011 1197 0001. W tytule przelewu należy wpisać „ŁUKASZ DATA - POMOC W LECZENIU”.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Zadzwonili ze szpitala: Ma pani tydzień, żeby zabrać męża. Oddział, na którym leży, przekształcamy w COVID-owy - Gazeta Krakowska

Wróć na krakow.naszemiasto.pl Nasze Miasto