Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Wulgarne okrzyki, awantury, bijatyki. Fani futbolu rozrabiali już przed wojną [ARCHIWALNE ZDJĘCIA]

Bartosz Karcz
Mecz piłki nożnej Wisła Kraków - Warszawianka na stadionie Wisły Kraków w Krakowie (1939)

Fragment meczu, piłkarz Wisły strzela na bramkę Warszawianki.
Mecz piłki nożnej Wisła Kraków - Warszawianka na stadionie Wisły Kraków w Krakowie (1939) Fragment meczu, piłkarz Wisły strzela na bramkę Warszawianki. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Futbol przedwojenny jawi się często jako coś romantycznego, pozbawionego agresji, sport w czystej postaci. Burdy na trybunach, walki kibiców, jakich byliśmy świadkami choćby podczas niedawnego meczu Legii Warszawa z Jagiellonią Białystok, to ma być w powszechnej opinii znak naszych czasów. Nic bardziej mylnego! Już w okresie międzywojennym mnóstwo było incydentów, związanych z meczami piłkarskimi. Bili się piłkarze, atakowano sędziów, a i kibice między sobą wyjaśniali spory przy użyciu pięści, i nie tylko.

A jakby mało było tego wszystkiego, prócz antagonizmów klubowych dochodziły inne – narodowe i polityczne. Tak samo było w Krakowie, w którym największą sympatią praktycznie od początku cieszyły się dwa najstarsze kluby – Cracovia i Wisła. Ale nie tylko na meczach tych zespołów dochodziło do gorszących scen. Te miały miejsce bez względu na klasę rozgrywkową.

- Jeśli ktoś twierdzi, że przed wojną nie było burd na stadionach, to mogę powiedzieć tylko jedno, kompletna bzdura – śmieje się dr Robert Gawkowski historyk z Uniwersytetu Warszawskiego, który zawodowo zajmuje się historią sportu i wszystkim, co z nim związane. - Mało tego, ekscesy towarzyszyły meczom piłkarskim już w okresie zaborów. Przecież znany wiersz Tadeusza Boya-Żeleńskiego, „Kuplet footbalisty” pochodzi jeszcze sprzed I wojny światowej. A jego fragment nie pozostawia wątpliwości, jak to wtedy wyglądało. Zacytujmy zatem:

Wielkie tłumy cisną się na boisku,
Wziął przy kasie jeden z drugim po pysku:
"Keczkemet" z Debreczyna,
"Atletikai" drużyna,
Ten i ów przeklina...


Pobili się do krwi

Gawkowski zwraca uwagę, że geneza animozji między klubami miała często podłoże polityczne czy narodowe. To później przekładało się na sympatyków poszczególnych zespołów i było punktem zapalnym różnych incydentów. Tak było również w przypadku Cracovii i Wisły.

- Do tej pory chyba nikt nie pokazał takiej jasnej różnicy między Wisłą i Cracovią w pierwszych latach ich istnienia – mówi Gawkowski. - Nie ma przypadku choćby w fakcie, że w Cracovii grało sporo Żydów. Oczywiście często spolonizowanych. Widać też różnice w postaciach, które przewijały się w obu klubach. O ile prezesem Cracovii był m.in. profesor Jan Michał Rozwadowski, o tyle na czele Wisły stał Tadeusz Łopuszański. Wystarczy porównać życiorysy obu. Jeden był zwolennikiem Polski bardziej federacyjnej, coś w rodzaju idei młodego Piłsudskiego, która zakładała, że na terenie Rzeczpospolitej będą wspólnie mieszkać różne narody. Drugi był zwolennikiem poglądów Narodowej Demokracji. Już wtedy przekładało się to, na to kto wiązał się z oboma klubami.

W okresie międzywojennym Cracovia z Wisłą rywalizowały nie tylko na boisku. Często interesy obu klubów były rozbieżne. Tak było choćby, gdy powstawała w Polsce liga, której jednym z założycieli była Wisła, a do której w pierwszym jej sezonie nie przystąpiła Cracovia. Tak było również, gdy Wisła znalazła się w grupie klubów, chcących usunąć z rozgrywek drużyny żydowskie, a „Pasy” stały pod drugiej stronie barykady. Wiślacy zarzucali też często Cracovii układy z ówczesną prasą. Faktem jest, że „Pasy” miały mocne poparcie gazet, ale też potrafiły o to zadbać. Te różne konflikty przenosiły się później na trybuny gdy dochodziło do starcia obu drużyn.

Przykładów incydentów, jakie towarzyszyły meczom piłkarskim w przedwojennym Krakowie, jest bardzo dużo. Jeśli wziąć pod uwagę rywalizację Cracovii z Wisłą, to warto wspomnieć o towarzyskim meczu, rozegranym 11 maja 1924 roku. Wygrała go „Biała Gwiazda” 2:0, ale ówczesna prasa prócz opisu wydarzeń na boisku donosiła również o bijatyce na trybunach. „Tygodnik Sportowy” pisał: Na widowni doszło do cichej, ale krwawej rozprawy. Jacyś fanatycy pobili się do krwi.

Jeszcze bardziej gorąco było rok później, dokładnie 5 maja 1925 roku. W tym miejscu mowa jest o meczu, który przeszedł do historii ze względu na słynne słowa Henryka Reymana, wypowiedziane w przerwie spotkania. Przypomnijmy zatem, że „Biała Gwiazda” przegrywała po pierwszej połowie 1:5. Reyman w przerwie powiedział do swoich kolegów: „Nikt nie wymaga od was samych zwycięstw, czasem i przegrać przychodzi. Ale każdy ma prawo żądać od was ambitnej i nieustępliwej walki. Nie dopuście do tego, aby ludzie uznali was za niegodnych podania ręki.”

Wisła ostatecznie odrobiła straty i zremisowała 5:5, ale ten mecz, prócz heroicznej walki wiślaków, miał i drugie, mniej chlubne oblicze. Piłkarzom obu drużyn „puszczały bowiem nerwy”. Doszło m.in. do starcia Władysława Kowalskiego z Wisły i Stanisława Cikowskiego z Cracovii. Ten pierwszy uderzył „pasiaka” w twarz, co oczywiście skończyło się usunięciem wiślaka z boiska (później zresztą Kowalskiego spotkała trzymiesięczna dyskwalifikacja za ten czyn). Do ostrej wymiany zdań doszło między Reymanem i Zastawniakiem.

Nerwowa atmosfera przeniosła się na trybuny. Panujący na nich klimat oddawał później w relacji „Tygodnik Sportowy”, który donosił: ...ohydne okrzyki i hasła antysemickie szły od czasu do czasu z trybuny. „Do bóźnicy”, „żydy”, „żydowski sędzia”, „żydowska Cracovia” - to już niech sama Wisła weźmie na konto swego „aktywnego” i „moralnego” bilansu.

Burdy międzynarodowe
To tylko dwa przykłady meczów derbowych, ale w Krakowie dochodziło też do poważniejszych starć przy okazji innych spotkań. Nie miały szczęścia drużyny zagraniczne, które przyjeżdżały pod Wawel na mecze towarzyskie. Przykładowo w lipcu 1921 roku do Krakowa zjechała węgierska ekipa Ujpesti Budapeszt. Miała rozegrać towarzyskie spotkanie nie tyle z reprezentacją Krakowa, co z „kombinowanym” zespołem złożonym z zawodników Cracovii, Wisły i Makkabi. Węgrzy wygrali to starcie 3:1, ale nie o wyniku meczu mówiło się w Krakowie najwięcej po jego zakończeniu. Spotkanie skończyło się bowiem ogromnym skandalem. Już w czasie gry piłkarze obu zespołów nie przebierali w środkach. Gra była brutalna, nad czym zupełnie nie panował sędzia. Gdy mecz trwał, kończyło się jeszcze na wymianie zdań, utarczkach. Po ostatnim gwizdku arbitra wybuchła już jednak prawdziwa awantura. Najlepiej w tym miejscu zacytować opis wydarzeń, zamieszczony w nieodżałowanym „Ilustrowanym Kurierze Codziennym”. „IKC” donosił: Niewątpliwie Węgrzy grali za ostro i dążyli do zwycięstwa nie prawdziwie ładną grą, lecz siłą. Prowokowali też ustawicznie słabszych fizycznie krakowian, z których bardziej krewcy odwzajemniali się „pięknem za nadobne”. Sędzia natomiast od początku zawodów nie potrafił zapanować nad obu drużynami. W pierwszej połowie zbytnio pobłażał krakowianom, w drugiej zaś, biernie swem zachowaniem wobec Węgrów rozzuchwalił ich do niemożliwości. Toteż zdenerwowanie obu drużyn osiągnęło punkt kulminacyjny po odgwizdaniu zawodów. Między graczami węgierskimi, a niektórymi polskimi powstała sprzeczka zakończona brutalną bójką. Węgrzy bestyalsko rzucili się na krakowian, na pomoc którym przyszła banda wyrostków.

Dodajmy, że iskrą, która doprowadziła do wybuchu agresji było kopnięcie Stefana Reymana przez węgierskiego piłkarza Vogela. Po tym fakcie na boisko wpadli kibice, którzy Węgrów zaczęli okładać m.in. laskami. Sytuację udało się uspokoić, bo na szczęście część publiczności i piłkarzy zachowała zimną krew i rozdzieliła najbardziej zaangażowanych w bójkę. Ponoć wynik całego starcia, tak jak i meczu, był korzystny dla Węgrów.

Trzy lata później do Krakowa przyjechali z kolei Austriacy z drużyny Rudolfshugel Wiedeń, żeby rozegrać towarzyski mecz z Cracovią. Nie udało się jednak nawet dokończyć tego spotkania! Znów zaczęło się od brutalnej gry, co tylko podgrzewało atmosferę na trybunach. Gra toczyła się nadal, w drugiej połowie jeden z Austriaków, niezadowolony z decyzji sędziego, wyrwał chorągiewkę bocznemu arbitrowi. Główny wyrzucił zawodnika z boiska, ale w jego obronie stanęli koledzy i... zaczęło się. Na boisku wybuchła totalna awantura. Niewiele brakowało, żeby do bijatyki przyłączyli się kibice. W tej sytuacji mecz przerwano, a Austriakom, jakoś udało się zejść do szatni. W drodze do hotelu przed linczem musiała ich jednak osłaniać policja konna.

Nerwowe mecze na szczycie

Ekscesy towarzyszyły również meczom - jakbyśmy to dzisiaj określili – na szczycie. Do takich spotkań zaliczyły się konfrontacje krakowskich drużyn z lwowskimi. Mecze Cracovii z Pogonią Lwów zawsze cieszyły się ogromnym zainteresowaniem i nie inaczej było w kwietniu 1927 roku. Winę za zamieszki, które wybuchły, w znacznej części ponosili organizatorzy meczu. Nie przewidzieli oni bowiem aż tak dużego zainteresowania spotkaniem i otworzyli zaledwie dwie kasy. Godzina rozpoczęcia meczu się zbliżała, tłum przed stadionem był ogromny, a kibice zaczęli tracić cierpliwość. W końcu wyłamano bramy, a że policji było mało, groziło to eskalacją ekscesów. Co ciekawe, na meczu obecny był wojewoda Ludwik Darowski. To on kazał zebrać kilkunastu policjantów, którzy przyszli na mecz w charakterze widzów. Próbowali oni uspokoić sytuację. Na dobre udało się to jednak dopiero wtedy, gdy na stadion przybyła policja konna.

Z różnymi ekscesami spotykali się piłkarze Wisły i Cracovii, gdy rozgrywali spotkania wyjazdowe. Tak było w czasie i po zakończeniu jednego z najsłynniejszych ligowych meczów przedwojennej Polski. Było to 25 września 1927 roku. Tak się akurat złożyło, że był to premierowy sezon w formule ligowej. O mistrzostwo Polski zażarcie walczyła Wisła i niemiecki klub 1. FC Katowice. „Białej Gwieździe” kibicowali wszyscy Polacy, bo dla młodego państwa, jakim była ówczesna Rzeczpospolita, wygranie rozgrywek przez klub niemiecki byłoby nie do wyobrażania. Na cztery kolejki przed zakończeniem ligi miało dojść do w praktyce decydującego starcia w Katowicach. Jak wielkim zainteresowaniem cieszyło się to spotkanie, niech świadczy fakt, że według różnych źródeł na trybunach zasiadło od 15 do nawet 25 tysięcy widzów! Jak na ówczesne realia była to ogromna liczba. Władze w pełni zdawały sobie sprawę z zagrożenia, jakie niósł ten mecz. Porządku pilnowała nie tylko policja, ale również dwie kompanie wojska.

Na mecz ten z Krakowa przyjechało kilka tysięcy kibiców. Był to pierwszy taki przypadek zorganizowanego wyjazdu. Pomocną dłoń podała fanom krakowska kolej, organizując pociągi specjalne. Wiślaków dopingowali również Polacy z Zagłębia Dąbrowskiego. To jednak Niemcy byli na trybunach w zdecydowanej przewadze. Według opisów, od początku zachowywali się bardzo wrogo wobec wiślaków. Wyzywali ich niemiłosiernie. Mecz toczył się w gorącej i bardzo nerwowej atmosferze. Wisła objęła prowadzenie, ale Niemcy zażarcie atakowali i próbowali odrobić straty. Miejscowych kibiców mocno irytowały też decyzje sędziego, ich zdaniem mocno stronnicze. W pewnym momencie wpadli na boisko i dopiero interwencja policji sprawiła, że mecz mógł być kontynuowany. Wiślacy strzelili drugiego gola, ale gdy sędzia podyktował rzut karny dla „Białej Gwiazdy”, Niemcy na znak protestu opuścili boisko. „Jedenastkę” do pustej bramki wykonał Henryk Reyman. Gol ten później został jednak anulowany, a utrzymano wynik 2:0. Mecz zakończył się po 73 minutach i jasnym się stało, że Wisła została mistrzem Polski. Nie oznaczało to jednak końca ekscesów. Wiślaków na dworzec w Katowicach odprowadzały tłumy Polaków, co przerodziło się w patriotyczną manifestację. Niemcy jednak już w mieście próbowali sobie powetować porażkę na boisku. Dochodziło do licznych starć między kibicami. W wiślaków rzucano kamieniami. Mnóstwo pracy miała policja i wspomniane wcześniej wojsko. Ostatecznie wiślakom udało się jednak przedostać na dworzec i mogli wrócić do Krakowa, w którym witano ich jak prawdziwych bohaterów.

Gorące dla krakowskich drużyn były wyjazdy do Łodzi na mecze z miejscowym ŁKS-em. Przekonali się o tym boleśnie zarówno wiślacy, jak i piłkarze Cracovii. Najpierw dotknęło to „Białą Gwiazdę”, która grała z ŁKS-em 15 sierpnia 1928 roku. Początkowo wszystko przebiegało zgodnie z planem. Mecz toczył się normalnie, łodzianie prowadzili 2:0, wiślacy odpowiedzieli jednym golem. Zamieszki wybuchły, gdy w 63 min sędzia podyktował rzut karny dla „Białej Gwiazdy”. W tym momencie na boisko wpadli kibice ŁKS-u, którzy chcieli wręcz zlinczować zarówno arbitra, jak i krakowskich piłkarzy. Mecz został przerwany i walkower wydawał się formalnością. Okazało się jednak, że jakimś cudem łódzcy działacze załatwili, iż Wydział Gier i Dyscypliny podjął kuriozalną decyzję o dokończeniu spotkania po ostatnim meczu sezonu. Kuriozalny był również przebieg tej swoistej dogrywki. Dziwne rzeczy działy się już przed rozpoczęciem spotkania. WGiD podjął decyzję, że mecz ma być rozegrany bez udziału publiczności. Od czego jednak jest ludzka pomysłowość...? Działacze ŁKS-u zaczęli sprzedawać... opaski porządkowych. Zarobili na tym całkiem sporo, bo koszt opaski wynosił 5 złotych, a ceny biletów na mecze w tamtych czasach kształtowały się w przedziale 72 gr. – 1,63 zł. Nie było zatem pustych trybun, zasiadło na nich... kilka tysięcy porządkowych. Atmosferę tego spotkania oddał najlepiej sam Henryk Reyman, którego obszernie cytuje Paweł Pierzchała w swojej książce „Z Białą Gwiazdą w sercu – wiślacka legenda, Henryk Reyman (1897 – 1963)”.

- Już od momentu przybycia do Łodzi znaleźliśmy się w dziwnej atmosferze – wspominał Henryk Reyman. - Dochodziły do nas słuchy o prowadzonych przez naszego przeciwnika jakichś tajemniczych przygotowaniach. Kierować miał nim podobno ówczesny trener ŁKS... Odrzuciliśmy te niedorzeczne – jak się wydawało nam plotki – a tymczasem... dogrywka okazała się starannie wyreżyserowana. W chwili gdy weszliśmy na boisko, na którym w myśl zarządzeń mieli znajdować się tylko porządkowi – stwierdziliśmy..., że na boisku znajduje się kilka tysięcy ludzi. Każdy z nich miał na ręce opaskę z napisem: „porządkowy”. Zgrupowani oni byli pod bramką ŁKS-u i przywitali nas tzw. kocią muzyką. Nie zrobiło to na nas specjalnego wrażenia, ale inne dalsze „wyczyny” musiały nas jednak wytrącić z równowagi. Tak np. przygotowano i ustawiono na punkcie karnym piłkę, której waga i wymiary były sprzeczne z przepisami. Była ona przede wszystkim niesłychanie lekka i źle napompowana. Jak dowiedzieliśmy się później, w Łodzi przygotowano na każdą pogodę inną piłkę. A że w tym dniu wiał dość silny wiatr od strony bramki, na którą paść miał rzut karny – wtedy przygotowano piłkę, którą specjalnie trudno strzelić pod wiatr.

Reyman karnego zmarnował, a później zaczęły dziać się kolejne ekscesy. Piłkarze ŁKS-u specjalnie wybijali często piłkę poza boisko, a ta wracała przebita przez „porządkowych” przygotowanymi gwoździami. Ostatecznie w takich warunkach Wisła nie strzeliła gola i wynik 2:1 dla ŁKS-u został utrzymany.

Dwa lata później o specyficznej atmosferze na łódzkim stadionie przekonali się z kolei piłkarze Cracovii. Dla „Pasów” mecz z ŁKS-em, rozegrany 30 listopada 1930 roku, miał wyjątkowe znaczenie. Zwycięstwo dawało bowiem krakowianom tytuł mistrza Polski. Cracovia ostatecznie wygrała 1:0, ale spotkanie toczyło się w skandalicznej atmosferze. Już w pierwszej połowie zostało przerwane, po tym jak na boisko wpadli kibice ŁKS-u. Ich usunięcie zajęło policji pięć minut. Po ostatnim gwizdku doszło do kolejnych ekscesów. Znów na boisko wpadli łódzcy kibice, niewiele pomogła policyjna ochrona. Uderzony w głowę został piłkarz Cracovii, Jerzy Otfinowski. Celem ataków stał się również sędzia, w którym winę za podgrzanie atmosfery widział również „Przegląd Sportowy”. Gazeta pisała: Do nieudanej całości przyczynił się w dużej mierze sędzia zawodów, wyprowadzony z równowagi przez niekulturalną publiczność. Rezultatem napiętej atmosfery były ciągłe awantury i targi na boisku, wydalenie Stollenwerka, wtargnięcie publiczności na plac gry, zejście sędziego pod ochroną policji i pobicie graczy krakowskich.

Nie tylko Cracovia i Wisła
Zostawmy wyjazdowe mecze krakowskich drużyn i wróćmy pod Wawel. Tutaj bowiem nie tylko przy okazji spotkań Cracovii i Wisły dochodziło do licznych incydentów. Trzeba podkreślić, że było ich znacznie więcej niż obecnie!

- Rzeczywiście, w okresie międzywojennym było więcej zamieszek na trybunach stadionów, ale nie można mówić o tak zorganizowanych grupach czy wręcz gangach jak obecnie – tłumaczy cytowany wcześniej dr Robert Gawkowski. - Można powiedzieć, że to było bardziej spontaniczne. Pozwolę sobie jednak wysnuć teorię, że gdyby w tamtych czasach kibice dysponowali takimi środkami, jak obecnie, komórkami, internetem, to prawdopodobnie już kilkadziesiąt lat wcześniej mielibyśmy do czynienia z tak zorganizowanymi, agresywnymi grupami.

Wiele przykładów burd na stadionach, często krwawych, podaje Tomasz Marszałkowski w swojej książce pt. „Zamieszki, ekscesy i demonstracje w Krakowie 1918 – 1939”.

Przykładowo, tylko w roku 1924 doszło do dwóch poważnych incydentów na meczach żydowskich klubów. Pierwszy nastąpił podczas meczu Jutrzenki z Makkabi, gdy pobili się kibice obu drużyn. Warto na chwilę zatrzymać się przy rywalizacji tych drużyn, bo w przedwojennym Krakowie ich mecze były określane Świętą Wojną jeszcze zanim zaczęto tak mówić o potyczkach Wisły z Cracovią.

- Pomiędzy Jutrzenką i Maccabi mocno iskrzyło – mówi dr Robert Gawkowski. - Często dochodziło do incydentów na meczach tych drużyn. Wszystko związane było z polityką. Makkabi było klubem o orientacji syjonistycznej, Jutrzenka sympatyzowała z Bundem. Podziały były bardzo głębokie, co widać choćby na przykładzie braci Kloców, którzy grali w Jutrzence i byli zwolennikami lewicy żydowskiej. Kiedy Józef Kloc pod koniec swojej kariery pojechał grać do warszawskiego Makkabi, to bracia prawie obłożyli go anatemą. No bo jak można grać w syjonistycznym klubie – argumentowali. A on tak naprawdę chciał grać w piłkę, a do Warszawy przyjechał za żoną. Te podziały dotyczyły równie mocno kibiców i stąd różne incydenty.

Drugi z incydentów w 1924 roku zdarzył się, gdy Makkabi grało z Podgórzem. Doszło wtedy do bijatyki kibiców obu drużyn. Na tyle poważnej, że jeden z kibiców wylądował w szpitalu z raną klatki piersiowej od ciosu nożem. Kibice Jutrzenki dali znać o sobie w lipcu 1927 roku, gdy w czasie meczu z Pogonią Prokocim wbiegli na boisko, by zlinczować sędziego. Arbitra uratowała policja, która wywiozła go samochodem z terenu stadionu.

Incydenty towarzyszyły nie tylko meczom piłkarskim. W styczniu 1932 roku na zamrożonym boisku Makkabi rozegrany został mecz hokejowy pomiędzy reprezentacjami Krakowa i Kanady. Organizatorzy nie przewidzieli, że zainteresowanie tym spotkaniem będzie tak duże (przyszło około 7000 kibiców). Nie przygotowano odpowiedniej liczby sił porządkowych. Skończyło się tak, że kibice siłą usiłowali wejść na stadion, a interweniujących policjantów obrzucono kamieniami.

Policja musiała ratować w 1933 piłkarzy Wawelu, których z kolei zlinczować chcieli kibice Korony. Zaczęło się od stronniczego – zdaniem fanów klubu z Podgórza – sędziowania. Wybuchła potężna awantura, a arbiter i wspomniani zawodnicy Wawelu stadion musieli opuszczać pod silną eskortą policyjną.

Od decyzji sędziego zaczęły się również zamieszki w 1934 roku na meczu klasy B pomiędzy Żydowskim Klubem Sportowym Siła i Unią. Gdy arbiter usunął z boiska piłkarza Siły, ten zamiast udać się do szatni, pobił go. Po chwili sam został jednak mocno obity przez zawodników Unii. Piłkarze Siły i tak mieli jednak szczęście, bo unistom w ich pobiciu próbowali pomóc kibice. Sytuację udało się jednak opanować policji, a wspomniany piłkarz Siły (Lustig) za to, że rozpoczął całą bijatykę, stanął przed sądem grodzkim.

Krwawy epilog miał mecz z 18 października 1936 roku pomiędzy Koroną i Zwierzynieckim. Kibice tego ostatniego zespołu rzucili się na koroniarzy z... nożami. Ranny został jeden z piłkarzy Korony, a mecz został oczywiście przerwany.
Gdy w Krakowie nasilały się w niektórych kręgach nastroje antyżydowskie, przenosiło się to również na stadiony. Na tym tle doszło we wrześniu 1937 roku do podpalenia obiektu Makkabi (obecnie stadion Nadwiślanu). Straty wyceniono na 5000 złotych. Warto w tym momencie dodać, że pół roku później próbowano podpalić również przystań Makkabi. Próbę udaremnił jednak dozorca, który przepłoszył intruzów.

W październiku 1937 roku miała miejsce wyjątkowo krwawa zadyma na tle antyżydowskim. Prokocim grał wtedy z żydowską Siłą. Mecz wygrała ta ostatnia drużyna 3:2, ale gdy piłkarze Siły siedzieli już w autokarze, został on obrzucony kamieniami przez miejscowych kibiców. O sile ataku świadczyły obrażenia, jakie odnieśli zawodnicy żydowskiej drużyny. Zygfryd Goldstein stracił oko, Ignacy Kemplet miał połamane żebra, a Izaak Szechter doznał kontuzji nogi. Co ciekawe, zamieszkom nawet nie próbowali przeszkodzić działacze Prokocimia. Dopiero policja zaprowadziła porządek.

Tego samego dnia w Krakowie doszło do jeszcze jednej zadymy, która miała już tylko chuligański wymiar. Po meczu Płaszowianki z Bronowianką pobito dotkliwie sędziego oraz działaczy i jednego z zawodników klubu z Bronowic. Nastroje antyżydowskie dały natomiast znów znać o sobie na początku listopada 1937 roku, gdy podczas meczu Zwierzynieckiego z Makkabi na boisko wbiegli kibice gospodarzy. Iskrą zapalną było podyktowanie karnego dla żydowskiej drużyny. I to właśnie sędzia stał się w pierwszym rzędzie celem ataku. Po chwili jednak zaczęto wznosić hasła antyżydowskie i agresję skierowano w kierunku kibiców Makkabi. Dopiero przybycie licznego oddziału policji uspokoiło sytuację.

Sędzia był celem ataku również w czasie meczu żydowskich drużyn Jutrzenki i Hagiboru. Kibice tej pierwszej „dopadli” arbitra i dotkliwie go pobili. Do dużej zadymy doszło w 1938 roku w czasie meczu Garbarni z Krowodrzą. Najpierw pobili się piłkarze obu drużyn. Sędzia przerwał oczywiście mecz, ale w tym momencie agresja kibiców skierowała się w jego kierunku. Arbiter został pobity, a po chwili „lali się” już wszyscy ze wszystkimi. I znów dopiero przyjazd policji schłodził gorące głowy.

W czasie wojny też się bili

Jak widać z tych wszystkich przykładów, kibice potrafili nieźle narozrabiać już przed II wojną światową. Mało tego, nawet okupacja hitlerowska nie była w stanie do końca wyciszyć głębokich antagonizmów. Przypomnijmy jak było w meczu z 1943 roku, który przeszedł do historii derbowej rywalizacji Cracovii i Wisły. Na stadionie Garbarni rozgrywano finał konspiracyjnych mistrzostw Krakowa. Mimo niemieckich zakazów, mecz oglądało ok. 10 000 widzów! I znów, jak wiele razy wcześniej bywało, iskrą, która wywołała wybuch, była decyzja sędziego. Spotkanie prowadził Tadeusz Mitusiński, który podyktował rzut karny dla Cracovii, co wywołało falę protestów wiślaków. Najpierw Mieczysław Gracz kopnął arbitra, a po chwili kierownik Wisły, Mieczysław Żak nakazał drużynie opuszczenie boiska.

To tylko podburzyło publiczność. Kibice Wisły wpadli na boisko i rozpoczęła się regularna bijatyka, bo w tyle nie pozostali fani Cracovii. Awantura była tak duża, że szybko przeniosła się poza stadion. Bito się nawet w Rynku Podgórskim. Awanturujący się mieli mnóstwo szczęścia, że Niemcy nie podjęli przeciwko nim działań, bo mogło to skończyć się dla wielu osób tragicznie. Dlaczego okupant zaniechał interwencji? Jak pisze dr Stanisław Chemicz w książce „Sport w okupowanym Krakowie”, do niemieckiej interwencji nie doszło, bo: Podobno dlatego, że komendantem dzielnicy Podgórze był wówczas Austriak Mitschke – jak twierdzili wtajemniczeni, dawny obrońca wiedeńskiej drużyny Vienna; dowiedziawszy się o przyczynie zamieszek, uśmiechnął się i powiedział: - Widać, że kibice sportowi są na całym świecie tacy sami.

WIDEO: Wisła przed derbami

od 12 lat
Wideo

Wybory samorządowe 2024 - II tura

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na malopolskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto