Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Wisła Kraków. Paweł Kieszek: Po powrocie do Polski jestem miło zaskoczony

Bartosz Karcz
Bartosz Karcz
Anna Kaczmarz
- Przedstawiono mi plan, według którego Wisła powoli ma się odbudować i z czasem wrócić do walki o najwyższe lokaty. Tylko tego nie da się zrobić z dnia na dzień. Oczywiście to się może wydarzyć, że „odpalimy” od razu i Wisła skończy sezon na powiedzmy piątym miejscu. Myślę jednak, że musimy podchodzić do tematu bardziej na spokojnie. Naszym podstawowym celem powinno być to, żebyśmy grali na tyle dobrze, żeby nikt w klubie nie musiał nawet przez moment drżeć o utrzymanie – mówi bramkarz Wisły Kraków Paweł Kieszek.

WISŁA KRAKÓW. Najbogatszy serwis w Polsce o piłkarskiej drużynie "Białej Gwiazdy"

- Mecz z Legią Warszawa to był pański pierwszy występ na stadionie przy ul. Reymonta w barwach Wisły Kraków. Jak wrażenia?
- Bardzo mi się podobało, bo od dawna jako piłkarze nie mieliśmy okazji grać w takiej atmosferze przez pandemię. Stadiony były puste, więc to nie była normalna piłka nożna. Teraz przyszło ponad 23 tysiące ludzi, do tego doszło jeszcze zwycięstwo z takim przeciwnikiem, więc wrażenia były bardzo pozytywne.

- Udało się wymienić koszulką z pańskim idolem Arturem Borucem?
- Koszulka jest, a czy Artura można określić jako mojego idola? Myślę, że przede wszystkim jako jednego z najlepszych bramkarzy reprezentacji Polski przez wiele lat. Dla wielu osób jest to idol, dla mnie przede wszystkim bramkarz, którego bardzo szanuję. Dlatego cieszę, że mogłem przeciwko Arturowi wystąpić i że mam taką pamiątkę z tego meczu.

- Spotkanie z Legią było pod każdym względem udane dla Wisły, ale wróćmy jeszcze na moment do tego właściwego debiutu, czyli meczu ze Stalą Mielec. Pewnie po tym występie było mniej powodów do zadowolenia, bo drużyna przegrała 1:2, pan puścił dwie bramki i jeszcze musiał się pan tłumaczyć przed kamerami telewizyjnymi. W dodatku rywalom wychodziły strzały życia.
- Ekstraklasa przywitała mnie pięknie po tych latach, gdy mnie w niej nie było. Gole Stal rzeczywiście strzelała wyjątkowej urody. A przed kamerami trzeba stanąć zawsze. I wtedy gdy mecz jest wygrany. I wtedy, gdy przegrywamy. Dla mnie, po tylu latach nieobecności w polskiej lidze, nie stanowiło to problemu. Szkoda jednak oczywiście, że w debiucie w nowym klubie nie udało się zdobyć wtedy choćby punktu.

- Patrząc na te bramki Stali, można dojść do wniosku, że za wiele do powiedzenia pan nie miał. Chciałbym mimo wszystko zapytać, jak wyglądała analiza i czy jednak doszliście z trenerami do wnioski, że mógł pan coś zrobić lepiej?
- Zawsze coś można zrobić lepiej! Jeśli chodzi o pierwszego gola, to generalnie byłem dobrze ustawiony, ale gdybym stał trochę bliżej linii, to może byłbym w stanie interweniować lepiej. Przy drugim golu mieliśmy dośrodkowanie. Pracujemy nad tym, żeby grać wysoko, pomagać przy wrzutkach w pole karne. Kiedy bramkarz widzi, że wyjście do dośrodkowania nie ma szans powodzenia, powinien być bliżej linii, żeby mieć więcej czasu na reakcję. Może w tej sytuacji zabrakło mi tego jednego, dwóch kroków. Może nie stałem dwoma stopami na ziemi. Obu tych sytuacji nie traktowałbym jako rażących błędów, a bardziej w kategoriach tego, czy mogłem coś zrobić lepiej. Ogólnie jednak uważam, że szans przy tych strzałach nie miałem.

- Wiem, że śledził pan przez te wszystkie lata polską ligę, ale oglądanie to jedno, a perspektywa boiska to jednak coś zupełnie innego. To jakie pan po pierwszych meczach widzi różnice w ekstraklasie w stosunku do tego, z czym miał pan do czynienia szesnaście lat temu, gdy pan stąd wyjeżdżał?
- Piłka jest trochę szybsza, są oczywiście lepsze stadiony i co dla piłkarza szczególnie ważne, lepsze boiska. Wiadomo, że za moment pogoda się zmieni, murawy mogą być gorsze, ale na ten moment jestem miło zaskoczony. W Krakowie jest bardzo dobra płyta. Jest też w lidze dużo indywidualności. My mamy np. Yeboaha, Skvarkę, ale praktycznie w każdym zespole są tacy wyróżniający się zawodnicy. Liga jest moim zdaniem ciekawa, również dlatego, że wracają do niej znani zawodnicy. Oby to wszystko rozwijało się jeszcze w najbliższym czasie.

- Jest pan bardzo doświadczonym piłkarzem, wiele razy zmieniał pan kluby. To pomaga, żeby szybciej nauczyć się nowej drużyny, zachowań poszczególnych piłkarzy na boisku, po prostu dobrego funkcjonowania w nowym zespole?
- Nie wiem czy doświadczenie ma aż tak duże znaczenie w tej kwestii. Myślę, że każdy nowy zawodnik w zespole potrzebuje dwóch, trzech tygodni, żeby nauczyć się choćby wszystkich imion. Przynajmniej ze mną tak jest, że potrzebuję właśnie dwóch, trzech tygodni. Bramkarz musi przy tym nauczyć się, jak dani zawodnicy poruszają się na boisku, bo taka wiedza później pomaga w grze. Wiem komu mogę zagrać nieco trudniejszą piłkę, a komu łatwiejszą. Wiem, kto jest lepiej wyszkolony technicznie czy jakie kto ma zachowania na boisku. Przyznam, że pierwszy tydzień był dla mnie bardzo trudny. Siedziałem już na ławce w meczu z Rakowem Częstochowa, a nie znałem jeszcze wszystkich imion. U każdego aklimatyzacja to jest sprawa indywidualna. Trudno mi określić, czy w moim przypadku to przebiega szybko, bo jakoś nie dokonywałem tego typu porównań z innymi piłkarzami, nie rozmawiałem akurat na ten temat.

- Transfer do Wisły stał się faktem kilka tygodni temu, ale ma pan pewnie świadomość, że pańskie nazwisko w kontekście tego klubu pojawiało się w ostatnich latach praktycznie zawsze wtedy, gdy „Biała Gwiazda” szukała bramkarza. To proszę powiedzieć, ile w tych doniesieniach o zainteresowaniu panem ze strony krakowskiego klubu było prawdy, a ile jedynie medialnych spekulacji?
- Ja bezpośrednio nie dostałem takiego sygnału, że Wisła jest mną poważnie zainteresowania, choć podobno takie zainteresowanie klubu było. Być może byłem gdzieś w kręgu zainteresowań, ale nie doszło do konkretnych rozmów. To nastąpiło dopiero teraz.

- O pańskiej grze w zagranicznych klubach przez ostatnie kilkanaście lat raz było w Polsce głośniej, raz ciszej, ale jak tak podsumować pańskie piłkarskie CV, to wychodzi z tego bardzo solidna kariera. A pan jak do tego podchodzi? Ma pan wrażenie, że wycisnął z tego zagranicznego etapu wszystko, co mógł?
- Nie wiem, czy wycisnąłem wszystko, ale ogólnie jestem zadowolony ze swojej kariery. Na początku tych wojaży więcej siedziałem na ławce, nawet na trybunach, ale taka to już specyfika pozycji, na której gram. Kiedyś w Portugalii w wywiadzie powiedziałem, że takim prawdziwym bramkarzem zostałem dopiero wtedy, gdy odszedłem z FC Porto i zacząłem grać regularnie. Miałem swoje sukcesy, choć w każdym klubie były one nieco inne. W jednym było to już samo utrzymanie, w drugim awans do europejskich pucharów, a w Porto, w którym grałem mało, to jednak byłem członkiem drużyny, która wygrała Ligę Europy. To czego mi brakuje, to chociaż jednego powołania do reprezentacji Polski. Poza tym jestem jednak zadowolony. Jeśli sięgnę pamięcią do młodych lat, to takich chłopaków jak ja, było w trampkarzach, juniorach wielu. Byli lepsi i gorsi ode mnie, a dzięki ciężkiej pracy, pewnie również szczęściu, udało mi się pokierować moją karierę całkiem dobrze.

- Skoro wspomniał pan o młodych latach. Wyjeżdżał pan z Polski w wieku 22 lat pewnie z głową pełną marzeń, ale okres spędzony w pierwszym zagranicznym klubie AO Egaleo to było trochę zderzenie z zagranicznymi realiami, bo zagrał pan w tym klubie zaledwie osiem razy.
- Pamiętam, że wyjeżdżałem nie tyle z głową pełną marzeń, co raczej ze świadomością, że za granicą mogę się więcej nauczyć, więcej osiągnąć. Nie było w tej Grecji rzeczywiście łatwo. Pojechałem tam bez znajomości języka, po angielsku mówiłem bardzo słabo. To tak na marginesie apel dla młodych piłkarzy, żeby nie zaniedbywali nauki języka. Zagrałem tam rzeczywiście osiem razy, ale szczerze mówiąc nie wiedziałem, jakie w klubie są wiązane ze mną plany. Gdy już tam trafiłem, okazało się, że mają włoskiego bardzo dobrego bramkarza Luigiego Cennamo. Dlatego nie wiem, czy te osiem występów z dzisiejszej perspektywy traktować jako kiepski wynik. Zagrałem m.in. po dwa mecze z Panathinaikosem, Olympiakosem. To był taki okres, dzięki któremu złapałem trochę doświadczenia zagranicznego, które później procentowało na dalszych etapach mojej kariery.

- Kolejne lata to w pańskim karierze Braga, Vitoria Setubal i FC Porto. Znów jednak wiele pan w tych klubach nie grał. Ten okres to była taka lekcja cierpliwości, pokory? I przede wszystkim, kiedy doszedł pan do wniosku, że trzeba coś zmienić i trafić do klubu, gdzie piłka będzie też przynosiła radość z gry, a nie tylko z faktu regularnych wypłat co miesiąc?
- W 2007 roku trafiłem do Bragi z kontuzją kości łódeczkowatej. Byłem już co prawda po operacji, ale potrzebowałem jeszcze rehabilitacji, więc miałem praktycznie sześć miesięcy z głowy. Trafiłem tam w lipcu, a dopiero w lutym następnego roku zadebiutowałem. Zresztą miałem przy tym wszystkim świadomość, że Braga nie ściągała mnie na pierwszego bramkarza, a po naukę. Zespół był bardzo mocny, również na mojej pozycji. Jeden z bramkarzy, Paulo Santos, był trzecim golkiperem reprezentacji Portugalii na mistrzostwach świata w 2006 roku. Drugim był też bardzo dobry hiszpański bramkarz Dani Mallo, który grał m.in. w Lidze Mistrzów w barwach Deportivo La Coruna. Ja byłem młodym bramkarzem, który miał się przy nich uczyć. I wiele się nauczyłem, miałem bardzo dobrego trenera. Po kontuzji ciężko pracowałem, powoli się przebijałem, zostałem drugim bramkarzem. Dali mi w końcu zadebiutować. Nie mogłem liczyć na więcej, bo Braga w Portugalii to naprawdę duża marka. A wracając do pytania, kiedy chciałem coś zmienić? Przez całą swoją karierę mam takie podejście, żeby robić swoje. Kiedy byłem trzecim bramkarzem, starałem się ciężko pracować, żeby stać się drugim. Kiedy byłem drugim, naciskałem pierwszego. A jak byłem „jedynką”, starałem się pomóc drużynie już w meczach o stawkę. I powiem szczerze, że w takich sytuacjach nie myśli się cały czas o pieniądzach. Piłkarze nie są biednymi ludźmi, większość potrafi zaoszczędzić. To pozwala skupić się na pracy. W końcu jednak w moim przypadku rzeczywiście przyszedł moment, że pomyślałem, że warto pójść do klubu, w którym będę miał szansę więcej grać. To stało się po wygraniu przez Porto Ligi Europy. Wcześniej nie miałem bowiem takich momentów zbyt wiele. Owszem, byłem np. wypożyczony do Vitorii Setubal, gdzie rozegrałem jedną rundę, ale po powrocie do Bragi grałem już tylko w krajowym pucharze. Później poszedłem do Porto, gdzie również siedziałem więcej na ławce, trybunach niż grałem. I właśnie tam przyszedł taki moment na przemyślenia. Miałem jeszcze dwa lata kontraktu, mogłem zostać w Porto i liczyć na wspomniane regularne wypłaty. Uznałem jednak, że czas zacząć po prostu grać.

- Porto w naszej rozmowie przewinęło się już kilka razy. To jest klub, któremu się nie odmawia? Paweł Brożek, który był krótko piłkarzem Celticu Glasgow, powiedział kiedyś, że nie żałuje, że tam trafił, bo mógł zobaczyć, jak od środka wygląda naprawdę wielki klub i tego doświadczenia nikt mu nie zabierze. Pan też może powiedzieć to samo w przypadku portugalskiego giganta?
- Trzeba się z tym zgodzić. Ze mną w ogóle była trochę dziwna sytuacja, bo przecież przed przyjściem do Porto w Bradze prawie nie grałem. W 2010 roku Braga była wicemistrzem Portugalii, wyprzedziła na finiszu Porto. I nagle ten klub składa ofertę, że chce mnie na trzeciego bramkarza. Początkowo nie chciałem odchodzić, bo w Bradze sytuacja się zmieniła. Odszedł Eduardo i mogłem walczyć o bluzę z numerem jeden. Były eliminacje do Ligi Mistrzów i chciałem w nich wystąpić. Wyjścia jednak nie miałem, bo to była transakcja wiązana. Z Porto do Bragi miał trafić jeden zawodnik, a ja miałem pójść w drugą stronę. Trudno jednak było narzekać. Dostałem wyższy kontrakt. Trafiłem do wielkiego klubu, pełnego gwiazd i z dobrym trenerem. I rzeczywiście jest tak, że nawet jeśli jest mała perspektywa na grę, to takiemu klubowi się nie odmawia. To, co zobaczyłem, czego się w Porto nauczyłem, to jest coś bezcennego.

- Wspomniał pan o gwiazdach, z którymi był pan w Porto. Przypomnijmy niektóre nazwiska: James Rodriguez, Radamel Falcao, Joao Moutinho czy Hulk. Pewnie powie pan, że to normalne chłopaki?
- Tak powiem. Przez całą moją karierę chyba na palcach jednej ręki mógłbym policzyć piłkarzy, którzy mieli jakieś wielkie mniemanie o sobie. Zdecydowana większość to byli normalni, sympatyczni ludzie.

- A jeśli chodzi o klasę piłkarską, widać było dużą różnicę?
- Oj tak, patrząc pod tym względem, to trzeba przyznać, że byli to piłkarze z bardzo wysokiej półki. Wybitni zawodnicy. Joao Moutinho nie zatrzymywał się na boisku. Miał kapitalną wydolność. To był nasz motor napędowy. Może był czasami w cieniu tych wielkich zawodników, którzy strzelali gole, ale wykonywał tak ogromną pracę, że mógłby być jak złoto dla każdego zespołu. Falcao - fantastyczny napastnik. Jeden z najlepszych, z jakimi miałem okazję trenować. Hulka nigdy nie widziałem na siłowni, ale to co on był fantastycznie zbudowany, to można było tylko podziwiać. Miał przy tym oczywiście wielkie umiejętności.

- Pana sąsiadem wówczas był młodziutki James Rodriguez. Jak pan go wspomina?
- James był bardzo młodym zawodnikiem i jednocześnie cichym chłopakiem, który dopiero wchodził do zespołu. Grał po parę minut. Trafiliśmy zresztą do Porto w tym samym czasie. James świetnie oczywiście się później rozwinął, został znakomitym piłkarzem.

- Ma pan poczucie, że choć w Porto wiele się nie nagrał, to jednak pobyt tam w jakimś stopniu pana wypromował? Po odejściu z tego klubu, w kolejnych grał pan już regularnie.
- Poza Malagą, do której trafiłem w ostatnim dniu okna transferowego i zagrałem sześć razy, w pozostałych klubach już rzeczywiście byłem pierwszą opcją. Nie chce mi się jednak wierzyć, że to zasługa tego, że byłem w Porto.

- Chodzi mi bardziej o postrzeganie pana osoby na starcie w nowym klubie, bo wiadomo, że później z tygodnia na tydzień musiał pan potwierdzać swoje umiejętności na treningach i przede wszystkim w meczach.
- W każdym z tych klubów była duża rywalizacja, było po dwóch, trzech bramkarzy na podobnym poziomie, a o tym kto gra decydowały niuanse. Trzeba było zatem bardzo mocno pracować. To, że ktoś był w FC Porto nie miałoby wielkiego znaczenia, jeśli tej pracy by nie wykonał.

- Pański ostatni zagraniczny klub to Rio Ave i chyba można mówić w tym przypadku o słodko gorzkich wspomnieniach. Zacznijmy może od tych przyjemniejszych spraw, czyli waszego startu w eliminacjach Ligi Europy, gdzie najpierw wyrzuciliście za burtę Besiktas, a później byliście o krok od tego, żeby to samo zrobić z AC Milan. Odpadliście po rzutach karnych, które ciągnęły się w nieskończoność, a swoje „jedenastki” zmarnowali również bramkarze - pan i Gianluigi Donnarumma. Ostatecznie przegraliście 8:9. To jest jeden z tych meczów, po których porażka zostaje w głowie na dłużej? Jest żal do dzisiaj?
- Nie podchodzę do tego w ten sposób, choć pewnie przyjemnie byłoby kiedyś wspominać, że wyeliminowało się tak wielki zespół jak AC Milan. Z drugiej strony przyjemnie było w ogóle przeciwko takiej drużynie i takim zawodnikom zagrać. Nikt na nas wtedy nie stawiał, a jednak Milan do ostatniej minuty dogrywki miał duże problemy i pewnie towarzyszący im stres. A jeśli chodzi o te dwa ostatnie sezony w Portugalii, to rzeczywiście można mówić o słodko gorzkim smaku. Pierwszy sezon był fantastyczny, a drugi skończył się spadkiem. Odeszło dwóch, trzech zawodników z górnej półki i zaczęły się problemy.

- To wystarczyło, żeby zanotować aż taki „zjazd”?
- No właśnie nie, bo my zaczęliśmy sezon bardzo dobrze, m.in. od tych meczów w eliminacjach Ligi Europy. W lidze portugalskiej też to wyglądało dobrze. Schody zaczęły się po meczu z Milanem i już pod koniec roku punktów brakowało. Mieliśmy fatalną skuteczność. Wystarczy popatrzeć na końcową tabelę. Strzeliliśmy 25 bramek w 34 meczach. Przy takiej skuteczności trudno było o punkty. Ja nawet byłem ze swojej gry zadowolony, bo zaliczyłem jedenaście meczów bez puszczonej bramki, ale po drugiej stronie boiska mieliśmy czasami takie „pudła”, że to się w głowie nie mieści. Atmosfera zaczęła się psuć, wszystko zaczęło się „sypać”. Przyszedł jeden, drugi trener, ale nikt nie zdołał tego poukładać. Za dużo było niesnasek między zawodnikami. Tak to niestety w piłce nożnej wygląda. Może być w drużynie wielu dobrych piłkarzy, ale jeśli nie tworzą prawdziwego zespołu, to nic z tego nie będzie i tak to się kończy. Dla mnie osobiście to było bardzo niemiłe doświadczenie, bo nie spadłem nigdy wcześniej z żadnym zespołem. O tyle dobrze, że w Rio Ave prezydent będzie robił wszystko, żeby oni szybko wrócili do ekstraklasy. Zasługują, żeby w niej grać i są na dobrej drodze do powrotu, bo na początku sezonu są liderem.

- A pan sobie już poradził mentalnie z tym spadkiem?
- Dzisiaj jest już wszystko w porządku. Niby to tylko sport, ale miałem takie trzy, cztery tygodnie po zakończeniu sezonu, gdy miałem wszystkiego serdecznie dość. Nic mi się nie chciało. Pojawiały się już nawet takie myśli, żeby zakończyć karierę. Szybko to na szczęście minęło i dzisiaj mam już znowu dużą ochotę do treningów i gry.

- Większość swojej kariery zagranicznej spędził pan na Półwyspie Iberyjskim. Co dał panu jako człowiekowi pobyt w tamtym rejonie Europy?
- Poznałem wielu ludzi, miejsc, kulturę. Mam też nadzieję, że stałem się człowiekiem otwartym na świat. Może dzisiaj jestem też osobą mniej „spiętą” niż gdybym przez te wszystkie lata mieszkał w Polsce, co może być zasługą iberyjskiego słońca…

- To ciekawe, co pan mówi, bo jak podpytałem w klubie, to mówią o panu, że jest pan takim dość wyluzowanym, otwartym człowiekiem. Tego nauczył się pan od Portugalczyków czy Hiszpanów, czy to cecha wrodzona?
- Raczej nabyłem ją właśnie w tamtych stronach, bo wyjeżdżając z Polski nie byłem za bardzo wyluzowany. Byłem młodym człowiekiem, trzeba było szybko dorosnąć, nauczyć się życia w innych realiach. Dzisiaj wiem, że w tym zawodzie trzeba być właśnie trochę wyluzowanym, nie nakładać na siebie niepotrzebnej, dodatkowej presji. Ja np. staram się w drużynie traktować tak samo wszystkich kolegów. Tak samo podchodzę do tych doświadczonych, jak i do naszej młodzieży. Może to jest też coś, czego nauczyłem się w klubach zagranicznych. To są takie proste sprawy, żeby z takim samym szacunkiem traktować panią sprzątaczkę, pana od sprzętu i prezesa klubu.

- Po zakończeniu kariery będzie chciał pan żyć w Polsce, czy wciąż ciągnie pana w rejony, w których spędził pan tyle lat?
- Może pan mi to pytanie zadać jutro, za tydzień, za miesiąc i pewnie nie będę w stanie odpowiedzieć. Może być tak, że nie spodoba nam się życie w Polsce i jednak będziemy chcieli wrócić do Portugalii. A może jednak spodoba nam się bardzo i zostaniemy w kraju. Dzisiaj stanowczo za wcześnie, żeby podejmować takie decyzje. Jesteśmy otwarci na to, co się będzie jeszcze działo.

- To wróćmy w takim razie do Wisły, od której zaczęliśmy naszą rozmowę. Jak pan ją odbiera i jak wypada ona organizacyjnie w porównaniu do klubów zagranicznych, w których pan grał?
- Pierwsze wrażenia są bardzo dobre, bo na tle tych mniejszych klubów portugalskich, w których ostatnio grałem, Wisła organizacyjnie wypada dużo, dużo lepiej. Wiadomo, że trudno porównywać „Białą Gwiazdę” do Porto, Malagi czy Bragi, bo to są topowe kluby w Europie, ale zapewniam, że czuję się tu dobrze. Nie wiedziałem, czego tak naprawdę mam się spodziewać po powrocie do Polski, a jestem bardzo miło zaskoczony. Mamy bazę treningową na wysokim poziomie. Wszystko czego potrzebujemy jest na miejscu.

- Z trenerem Adrianem Gula udało się panu szybko znaleźć wspólny język?
- Na razie odbieram trenera jako bardzo pozytywną osobę i nasza współpraca układa się dobrze. Oczywiście zawsze jest tak, że takie relacje weryfikują trudniejsze momenty, kryzysy, w które wpada każdy zespół wcześniej czy później. Wtedy okaże się jak reaguje trener, zawodnicy. Na ten moment jest jednak wszystko w najlepszym porządku. Trener bardzo dobrze układa zespół. Treningi są ciekawe, można na nich dobrze popracować. Odnoszę wrażenie, że wszystko idzie w dobrym kierunku.

- Przychodził pan w miejsce podstawowego bramkarza Wisły Mateusza Lisa. Usłyszał pan od trenera, że to pan będzie „jedynką”, czy że musi o swoje miejsce powalczyć z młodszymi kolegami?
- W żadnym klubie nie spotkałem się, żeby trener powiedział bramkarzowi od razu, że o nic się ma nie martwić, bo z marszu zostaje „jedynką”. W każdym klubie trzeba powalczyć o miejsce. Nie będę jednak oszukiwał, z jakim nastawieniem przyszedłem do Wisły. Skoro odszedł podstawowy bramkarz, a klub ściągnął kogoś z takim doświadczeniem, jak ja, to mam świadomość, że w Wiśle liczą na to, że będę grał na przynajmniej takim poziomie, jak Mateusz Lis. To są jednak tylko moje wewnętrzne odczucia, a bramkarzy w kadrze, którzy rywalizują między sobą, jest trzech. I każdy ma prawo myśleć o tym, że wywalczy sobie miejsce w bramce. W każdym normalnym, profesjonalnym klubie taka rywalizacja musi być. Dzięki temu wszyscy będziemy podnosić swoje umiejętności.

- Podpisał pan kontrakt na rok z opcją przedłużenia o kolejny. To proszę powiedzieć gdzie chciałby pan z Wisłą dopłynąć?
- Wiadomo, jaka jest sytuacja klubu. Chciałby się ustabilizować po trudniejszych latach. Przedstawiono mi plan, według którego Wisła powoli ma się odbudować i z czasem wrócić do walki o najwyższe lokaty. Tylko tego nie da się zrobić z dnia na dzień. Oczywiście to się może wydarzyć, że „odpalimy” od razu i Wisła skończy sezon na powiedzmy piątym miejscu. Myślę jednak, że musimy podchodzić do tematu bardziej na spokojnie. Naszym podstawowym celem powinno być to, żebyśmy grali na tyle dobrze, żeby nikt w klubie nie musiał nawet przez moment drżeć o utrzymanie. Jeśli zrobimy to szybko, to później można oczywiście myśleć o tym, co jeszcze można wycisnąć z tego sezonu. Jeśli będzie szansa na wyższe miejsce, to oczywiście o nie powalczymy.

- Przed wami teraz seria meczów z drużynami o wysokich aspiracjach. W lidze kolejno zagracie z Lechią Gdańsk, Lechem Poznań, Pogonią Szczecin i Piastem Gliwice. To spotkania, w których bramkarz może mieć sporo pracy.
- Moja pozycja jest tak specyficzna, że chciałbym mieć akurat jak najmniej pracy. Idealny scenariusz to taki, w którym koledzy strzelają gole, a ja się rozgrzewam i nudzę przed swoją bramką. Tak jednak w najbliższych meczach pewnie nie będzie, bo czekają nas poważne wyzwania. To mogą być takie spotkania, które pozwolą nam ugruntować swoją pozycję w górnej części tabeli. Trzeba być jednak bardzo czujnym, bo są to również mecze, w których jeśli coś nie pójdzie po naszej myśli, to możemy narobić sobie problemów. Spodziewam się przede wszystkim tego, że to będą ciekawe mecze. I liczę na to, że przynajmniej ze dwa we wrześniu wygramy, a i w Pucharze Polski pójdziemy dalej, bo to też ważne rozgrywki dla klubu.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Maksym Chłań: Awans przyjdzie jeśli będziemy skoncentrowani

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Wisła Kraków. Paweł Kieszek: Po powrocie do Polski jestem miło zaskoczony - Gazeta Krakowska

Wróć na krakow.naszemiasto.pl Nasze Miasto