Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Wisła Kraków i europejskie puchary. Jak „Biała Gwiazda” zadziwiła piłkarską Europę

Bartosz Karcz
Bartosz Karcz
Jacek Kozioł/Archiwum
Sezon 2002/2003 dla każdego kibica Wisły Kraków powinien uchodzić za wzorzec. Był to jedyny taki sezon w całej historii „Białej Gwiazdy”, gdy odniosła sukces na wszystkich polach. To wtedy piłkarze z ul. Reymonta wywalczyli jedyny w historii klubu dublet, czyli zdobyli zarówno mistrzostwo, jak i Puchar Polski. A do tego wszystkiego doszedł jeszcze bardzo dobry start w Pucharze UEFA. To był czas, gdy o Wiśle Kraków mówiła cała piłkarska Europa, a mecze z Parmą, Schalke 04 Gelsenkirchen czy Lazio Rzym są wspominane z rozrzewnieniem do dzisiaj.

WISŁA KRAKÓW. Najbogatszy serwis w Polsce o piłkarskiej drużynie "Białej Gwiazdy"

Zanim ruszymy w podróż po udanym starcie w Pucharze UEFA edycji 2002/2003, warto cofnąć się w czasie o kilka miesięcy. Zimą 2002 roku Wisła przygotowywała się do sezonu pod wodzą Franciszka Smudy. Rozgrywki ekstraklasy toczyły się wówczas z podziałem na grupy, a wiosną do rozegrania pozostało raptem dwanaście kolejek. Sezon musiał skończyć się wcześniej, bo reprezentacja Polski miała w komfortowych warunkach przygotować się na pierwszy od szesnastu lat start w mistrzostwach świata.

Wisła piłkarską wiosnę rozpoczęła od domowego meczu z Ruchem Chorzów. I męczyła się z „Niebieskimi” niemiłosiernie. Dopiero rzut karny, zamieniony na gola w samej końcówce przez Macieja Żurawskiego, przyniósł skromną wygraną 2:1. W perspektywie były dwa wyjazdy do Warszawy na mecze z Polonią i Legią. Nikt nie przypuszczał wtedy, że będą to spotkania, które przesądzą o dymisji Franciszka Smudy. Starcie z „Czarnymi Koszulami” wyglądało wręcz kuriozalnie. Wisła miała gigantyczną przewagę, nie schodziła z połowy przeciwnika, a jednak marnowała sytuację za sytuacją. A rywale wykorzystywali najmniejsze potknięcie krakowian i wygrali 4:2. Gdy w kolejnym meczu sposób na „Białą Gwiazdę” znalazła Legia i pokonała ją 1:0, los Smudy został przesądzony. Tytuł mistrzowski wymykał się bowiem wiślakom z rąk, a pojawiły się również sugestie, że „Franz” przesadził w okresie przygotowawczym i drużyna jest „zajechana”. Z takim postawieniem sprawy nie zgadza się gwiazda ówczesnej Wisły, Maciej Żurawski.
- Problemem nie były przygotowania - wspomina „Żuraw”. - My świetnie wiedzieliśmy, że u trenera Smudy w tym okresie trzeba ciężko pracować i to robiliśmy. Moim zdaniem problem tkwił wtedy w zupełnie czymś innym. Zimą trafił do nas Igor Sypniewski. Dla mnie jeden z najlepszych piłkarzy, z jakimi miałem okazję grać. To co Igor wyprawiał na treningach, zadziwiło nas wszystkich. Technika, strzał, przyspieszenie - ten chłopak miał praktycznie wszystko. Kłopot w tym, że Igor był napastnikiem, a Smuda nie miał w zwyczaju odstawiać od składu ludzi, w których wierzył bezgranicznie. W Wiśle w tamtym czasie takimi osobami byli Tomek Frankowski i ja. Dlatego „Franz” zaczął kombinować z taktyką, żeby zmieścić w składzie naszą dwójkę i Igora. Przestawił drużynę na ustawienie 1-4-5-2, w którym jeden z nas niby miał grać w pomocy, ale tak naprawdę pełnił rolę trzeciego napastnika. Tylko, że my zupełnie nie potrafiliśmy się w tej taktyce odnaleźć. W środku pola robiła się gigantyczna dziura i na początku wiosny 2002 roku rywale to wykorzystywali. Stąd słabsze wyniki, co ostatecznie okazało się kluczowe w walce o mistrzostwo.

Fakty były takie, że w piątek 15 marca Wisła przegrała z Legią, a już dzień później trenerem „Białej Gwiazdy” został Henryk Kasperczak. Smuda do dzisiaj uważa, że mecz przy ul. Łazienkowskiej nie miał żadnego znaczenia w kwestii jego pracy w Krakowie. - Prawda jest taka, że już wcześniej byli dogadani z Heńkiem - mówi krótko.

Kasperczak ostro wziął się do pracy, ale na efekty trzeba było trochę poczekać, a mecze i punkty Wiśle uciekały. - Jaka była różnica w prowadzeniu drużyny przez oby tych trenerów? Nie aż tak duża, jak się niektórym wydaje - wspomina Żurawski. - Obaj dużą wagę przywiązywali do taktyki, piłowali ją do bólu. Jeśli można mówić o różnicach, to były one takie, że u trenera Smudy treningi były krótsze, ale bardziej intensywne. Henryk Kasperczak dokładniej pracował natomiast z poszczególnymi formacjami, uczył swojej filozofii ustawienia na boisku, pokazywał dokładnie, jak dany zawodnik ma się zachowywać. Przez to zajęcia były dłuższe.

Pod wodzą Kasperczaka Wisła finiszowała ostatecznie na drugim miejscu w tabeli ekstraklasy, co powszechnie przyjęto w Krakowie jako porażkę. Nie wypalił też ostatecznie transfer wspomnianego Sypniewskiego. - Nie ma co kryć, że Igor nigdy do końca nie zaaklimatyzował się w zespole - mówi Żurawski. - Tak jak powiedziałem wcześniej, on umiejętności piłkarskie miał ogromne, ale nie potrafił tego „sprzedać” w Wiśle. Pamiętam taki nasz mecz we Wronkach z Amicą. Zawsze grało nam się tam bardzo trudno, wtedy również. Ale to był najlepszy mecz Igora w Wiśle. Strzelił bramkę, przegraliśmy tam bardzo pechowo, ale wydawało mi się, że akurat dla Sypniewskiego to może być takie przełomowe spotkanie. Nie było, doszły jego problemy osobiste i ostatecznie rozstał się z Wisłą.

W końcówce sezonu „Biała Gwiazda” musiała radzić sobie już bez Sypniewskiego. Mistrzostwa nie udało się zdobyć, ale po ostatnim meczu ligowym krakowianom do rozegrania pozostały jeszcze dwa mecze finałowe w Pucharze Polski. I właśnie te starcia z Amicą Wronki okazały się zapowiedzią znakomitego stylu, w jakim wiślacy będą grać już w kolejnych rozgrywkach. Z rywalem, który zawsze był dla Wisły trudny, zagrała ona dwa znakomite spotkania. Wygrała we Wronkach 4:2, a w Krakowie aż 4:0. Puchar Polski trzeci raz w historii trafił do klubowej gabloty.
- To rzeczywiście były bardzo dobre mecze w naszym wykonaniu - wspomina Żurawski. - Myślę, że potrzebowaliśmy trochę czasu, żeby dobrze zrozumieć taktykę, jaką preferował Henryk Kasperczak. Trener wrócił do ustawienia 1-4-4-2, co dobrze nam zrobiło. W tych meczach funkcjonowaliśmy już jak dobrze naoliwiona maszyna.

Wiosną w Wiśle miało miejsce jeszcze jedno ważne wydarzenie. Wreszcie zamontowano sztuczne oświetlenie. W blasku jupiterów pierwszy raz zagrano 19 kwietnia 2002 roku z Polonią Warszawa. Inauguracja okazała się udana, „Biała Gwiazda” wygrała 4:1. Wreszcie atmosfera na stadionie przy ul. Reymonta zbliżyła się choć trochę do europejskich standardów, choć na nowy stadion przyszło poczekać jeszcze kilka lat.

Przygotowania we Francji, pech Tomasza Frankowskiego

Henryk Kasperczak wprowadził do Wisły nową jakość nie tylko na boisku, ale również w kwestii przygotowań do sezonu. Drużyna na zgrupowania zaczęła jeździć do Francji, gdzie prócz znakomitych warunków, jeśli chodzi o boiska, mogła grać sparingi z najlepszymi francuskimi drużynami. I właśnie nad Sekwanę wybrali się wiślacy latem 2002 roku. W planach były mecze z Olympique Lyon, RC Lens, Le Havre oraz SM Caen. Pierwszego z tych spotkań, rozegranego na stadionie w Besancon nie mógł wspominać dobrze Tomasz Frankowski. „Franek” jeszcze rano, w dniu tego spotkania udzielał wywiadów dziennikarzom, którzy towarzyszyli Wiśle na zgrupowaniu. Było pełen nadziei na bardzo dobry kolejny sezon. Kilka godzin później krakowscy żurnaliści mogli te rozmowy wyrzucić do kosza. To miały być ostatnie minuty Frankowskiego na boisku, przy linii bocznej na zmianę czekał już Mauro Cantoro. „Franek” próbował w środkowej strefie wybić piłkę, ale zrobił to tak niefortunnie, że poważnie uszkodził pachwinę. Niewiele później ze łzami w oczach opuszczał zgrupowanie, a Wisła w trybie ekspresowym zaczęła szukać napastnika, bo jasnym się stało, że Frankowskiego czeka kilka miesięcy przerwy w grze.

Działania były błyskawiczne. Zgrupowanie we Francji jeszcze się nie skończyło, gdy do wiślaków dołączył Marcin Kuźba. Wisła „sprzątnęła” wtedy tego napastnikowi sprzed nosa Widzewowi Łódź, z którym „Kuźbik” miał być już praktycznie dogadany. Cóż, takie to były czasy, że na polskim rynku krakowianie byli suwerenem i jeśli chcieli pozyskać jakiego zawodnika, to krajowa konkurencja nie miała z nimi szans.

- Pech Tomka okazał się szczęściem Marcina. Tak to bywa w piłce - mówi Żurawski. - Dla nas to był bardzo dobry transfer, bo „Kuźbik” szybko wpasował się w nasz styl gry. To był napastnik, który stylem gry różnił się ode mnie i „Franka”. Marcin był taką klasyczną „dziewiątką”. Silny, bardzo dobrze zastawiał się w polu karnym, dobrze grał głową. Mnie odpowiadał współpraca z nim, bo trener Kasperczak miał do mnie nieco inne podejście. Kiedyś wziął mnie na rozmowę i powiedział, że dla niego mogę robić na boisku, co chcę, byle było dobrze. Mogłem biegać gdzie chciałem, schodzić na boki, rozpędzać się. Jedyne, co mi zalecił trener, to żebym za mocno nie angażował się w grę obronną. To mieli za mnie robić inni.

Wróćmy jednak do zgrupowania we Francji, bo gra z wymagającymi rywalami z poważnej ligi pozwalała nabrać wiślakom pewności siebie. - Przegrywaliśmy co prawda większość tych meczów, ale jednocześnie czuliśmy na boisku, że wcale nie odstajemy tak mocno od nich - wspomina „Żuraw”. - To doświadczenie rzeczywiście zaprocentowało później, gdy już przyszło nam grać w Pucharze UEFA.

Pierwsze przeszkody wzięte z marszu

Wisła do sezonu 2002/2003 wystartowała w lidze ze zmiennym szczęściem. „Biała Gwiazda” potrafiła np. jedynie zremisować 1:1 ze Szczakowianką Jaworzno, ale gdy miała swój dzień, to rozbiła w Krakowie Ruch Chorzów 5:2. W Pucharze UEFA pierwsze przeszkody krakowianie wzięli natomiast bez większego wysiłku. Najpierw rozprawili się z Glentoranem Belfast po wyjazdowej wygranej 2:0 i w Krakowie 4:0, a następnie odprawili z kwitkiem słoweński klub Primorje Ajdovscina. 2:0 na wyjeździe, aż 6:1 pod Wawelem. Nikt nie mógł mieć wątpliwości, kto w tej rywalizacji jest lepszy. - Jak wspominam te mecze, to nie będę czarował, rywale nie zrobili na nas najmniejszego wrażenia - mówi bez ogródek Żurawski. - Oczywiście podeszliśmy do nich z szacunkiem, jak do każdego rywala, ale byliśmy po prostu o wiele lepsi. Pewny awans w starciu z tymi przeciwnikami był dla nas po prostu obowiązkiem i tyle.

Parma, czyli czas na rewanż

Latem 2002 roku nazwa AC Parma wciąż nie kojarzyła się dobrze w Krakowie. W pamięci pozostawały wydarzenia z 1998 roku, które doprowadziły do wykluczenia Wisły z europejskich pucharów. Mimo wszystko, gdy okazało się, że „Biała Gwiazda” znów zagra z tym samym rywalem, trudno było mówić o rozczarowaniu.
- W drużynie nie było już zbyt wielu piłkarzy, którzy grali w tych pierwszych meczach z Parmą - mówi Żurawski. - Skład się zmienił, ale pamiętam, jaka była atmosfera w klubie, gdy dowiedzieliśmy się, że zagramy akurat z tą włoską drużyną. Panowało przekonanie, że można się Parmie zrewanżować. I powiem szczerze, że mnie ono też się udzieliło. Mocno wierzyliśmy, że nie stoimy na straconej pozycji, choć rywal grał na co dzień w mocniejszej lidze.

Parma w 2002 roku nie była już tak mocnym zespołem, jak cztery lata wcześniej, gdy nie tylko wyeliminowała Wisłę z Pucharu UEFA, ale wygrała te rozgrywki. Wciąż jednak we włoskim zespole byli piłkarze, którzy nie byli anonimowi w piłkarskim świecie. Adriano, japońska gwiazda Hidetoshi Nakata, czy rumuńska Adrian Mutu to byli bardzo dobrzy zawodnicy. 31 października 2002 roku naprzeciwko tej ekipie wyszła polska Wisła, która nie miała zamiaru padać na kolana przed bardziej utytułowanym rywalem.
- Doświadczenie z wcześniejszych lat, letnie sparingi, dobre przygotowanie, to wszystko sprawiło, że my naprawdę nie baliśmy się tej Parmy, ale szacunek oczywiście był, bo jednak Seria A to Serie A, a oni choć nie należeli może do ścisłego topu włoskiej ligi, to jednak coś w niej znaczyli - wspomina Żurawski.

Mecz na Stadio Ennio Tardini toczył się przy lekkiej przewadze Parmy, ale nie można powiedzieć, żeby było to jednostronne widowisko. Włosi mieli swoje szanse, Wisła potrafiła odpowiedzieć. To jednak gospodarze w pierwszej połowie objęli prowadzenie po strzale z dystansu Massimo Donatiego. Uderzenie było mocne, ale blisko środka. Cóż, nie popisał się wtedy francuski bramkarz „Białej Gwiazdy” Angelo Hugues.

- Oni mieli więcej sytuacji, ale my potrafiliśmy odpowiedzieć tuż po przerwie i była to jedna z dziwniejszych bramek, jakie strzeliłem w europejskich pucharach - uśmiecha się Maciej Żurawski. - Poszło długie podanie, piłka w powietrzu odbijała się ode mnie, od obrońcy, w końcu spadła, a ja zdecydowałem się na takie sytuacyjne uderzenie i to lewą nogą, którą bramki strzelałem od święta. Nie był to nawet najmocniejszy strzał, ale najważniejsze, że wpadło.

Ostatecznie ze zwycięstwa 2:1 cieszyli się Włosi, bo z rzutu wolnego pięknie przymierzył Mutu.
- Przegraliśmy, ale mieliśmy też takie przeświadczenie po tym meczu, że my naprawdę możemy ich przejść po rewanżu u nas - przekonuje Żurawski. - Przecież my tam mieliśmy w drugiej połowie jeszcze kilka naprawdę świetnych okazji, żeby strzelać kolejne gole. Wierzyliśmy, że u siebie, gdzie czuliśmy się bardzo dobrze, gdzie potrafiliśmy dokonać rzeczy wielkich, będziemy sobie w stanie z nimi poradzić.

14 listopada na trybunach stadionu przy ul. Reymonta pojawiło się osiem tysięcy widzów, którzy również mocno wierzyli w awans. Fani zaprezentowali wielką „sektorówkę” z napisem Wisła i dwoma białymi gwiazdami. Niestety, powróciły też demony przeszłości, gdy na płocie zawieszono transparent z hasłem „Misiek jesteśmy z tobą. Sharks”. To były oczywiście pozdrowienia dla stadionowego bandyty, które rzut nożem cztery lata wcześniej narobił Wiśle tyle problemów… Tym razem „Miśka” jednak na stadionie nie było, bo przebywał w więzieniu. Byli natomiast świetnie dysponowani piłkarze „Białej Gwiazdy”, choć nie wszystko od początku układało się po ich myśli. Już w 6 min Adriano zatańczył w polu karnym i mimo asysty kilku obrońców zdołał oddać skuteczny strzał. Huguesowi nie pomógł rykoszet od nóg Arkadiusza Głowackiego. Tym razem francuski bramkarz był praktycznie bez szans.

- To nie jest tak, że ja po fakcie dorabiam teraz ideologię. Ja naprawdę ani przez moment nie pomyślałem wtedy, że jest po sprawie. Raczej, że trzeba się brać do roboty i strzelać bramki, żeby odrobić straty - mówi Żurawski.

I wiślacy rzeczywiście wzięli się do pracy i to ostro. Uzyskali sporą przewagę, stwarzali sytuacje już w pierwszej połowie, a w drugiej przycisnęli jeszcze mocniej. Długo jednak nie sprzyjało im szczęście, jak choćby wtedy, gdy atomowym strzałem popisał się Mirosław Szymkowiak. Piłka trafiła jednak w słupek. W końcu jednak los uśmiechnął się do Wisły. W 71 min po krótko rozegranym rzucie wolnym mocno strzelał Kamil Kosowski. Piłka szła w środek bramki, wydawało się, że Sebastien Frey spokojnie ją złapie, ale ta odbiła się przed nim od nierówności murawy i co zupełnie zaskoczyło Francuza.
- Frey nie popisał się przy tym golu, ale też było tak, że my solidnie na niego zapracowaliśmy. A szczęście jest czasem potrzebne. Gdy „Kosa” w końcu trafił, złapaliśmy ich już mocno za gardło i wiedzieliśmy, że szansa na awans jest bardzo duża - mówi z przekonaniem Żurawski.

Czas jednak uciekał, a druga bramka nie padała. Nadeszła jednak 80 min, gdy swój kunszt zaprezentował Maciej Żurawski. Najlepiej niech sam opowie, co wtedy zrobił. - O ile gol, którego strzeliłem w Parmie był taki sytuacyjny, o tyle w tej akcji zrobiłem wszystko dokładnie tak jak chciałem - mówi bez fałszywej skromności „Żuraw”. - Nabrałem na zamach Ferrariego, a później uderzyłem płasko i na tyle precyzyjnie, żeby Frey nie mógł tego obronić.

Stadion oszalał. Wisła wyrównała i zanosiło się na dogrywkę. Jeśli ktoś myślał, że w niej dojdzie do piłkarskich szachów i czekania na rzuty karne, to niczego takiego się nie doczekał. „Biała Gwiazda” postanowiła jak najszybciej załatwić sprawę. - Na początku całą robotę wykonał Kamil Kosowski, podał do mnie, a ja natychmiast oddałem strzał z linii pola karnego - mówi Żurawski.
Frey znów był bezradny, a jeśli w piłkarzach z Włoch tliła się jeszcze nadzieja, że to oni awansują, to rozwiał je ostatecznie Daniel Dubicki, który w drugiej połowie dogrywki wykorzystał sytuację sam na sam z bramkarzem Parmy. Wynik 4:1 dał awans Wiśle i zadziwił piłkarską Europę. Jak się miało okazać, nie ostatni raz…

- Ten awans dał nam takiego bardzo pozytywnego „kopa”. Gdybyśmy przeszli łatwo, po dwóch wygranych meczach, pewnie tak tego nie odbieralibyśmy, ale dramaturgia tej rywalizacji z Parmą. Te wszystkie podteksty sprawiły, że czuliśmy się wspaniale - opowiada Żurawski.

Wisła drużyną miesiąca w Europie

Tego samego wieczoru, gdy Wisła wyeliminowała Parmę, w Gelsenkirchen Legia zremisowała bezbramkowo z Schalke 04, co oznaczało pożegnanie warszawian z Pucharem UEFA. Los okazał się przewrotny, bo w kolejnej rundzie połączył Wisłę akurat z niemieckim zespołem. Pierwszy mecz wyznaczono w Krakowie na 28 listopada. Wiślacy mieli ten komfort, że mogli w stu procentach skoncentrować się na Schalke, bo kilka dni wcześniej zakończyła się w Polsce runda jesienna. Po tym, jak „Biała Gwiazda” potraktowała Parmę, wszyscy pod Wawelem mocno wierzyli, że pokonane zostanie również Schalke. Nic z tego, Wisła nie zagrała dobrego meczu.

- To prawda - przyznaje Żurawski. - Zremisowaliśmy 1:1, ale to był dla nas szczęśliwy remis. Schalke było lepszym zespołem od Parmy w tamtym czasie i oni to potwierdzili w Krakowie. Mieliśmy mnóstwo szczęścia, że skończyło się to wszystko na remisie.

Wisła prowadziła po samobójczym strzale Christiana Poulsena, miała nawet kilka innych okazji, a prowadzący zawody Georgios Kasnaferis z Grecji powinien podyktować dla „Białej Gwiazdy” przynajmniej jeden rzut karny po ewidentnym faulu na Kalu Uche. Lepsze sytuacje mieli jednak piłkarze z Niemiec. Pudłowali jednak na potęgę, jak choćby Gerald Asamoah. W końcu jednak wyrównali, bo w samej w 81 Lokonda Mpenza wykorzystał błąd Huguesa, obiegł go i kopnął piłkę do pustej bramki.
- Myślę, że oni po tym meczu w Krakowie byli pewni, że rozbiją nas u siebie. Bo pomyślmy, stworzyli kilka stuprocentowych sytuacji, byli lepsi w meczu wyjazdowym, to co złego mogłoby im się stać u siebie. W jakimś stopniu to ich chyba zgubiło - mówi Żurawski.

Zanim jednak do tego doszło, Wisła pojechał do Sittard na krótkie zgrupowanie przed rewanżem. To holenderskie miasteczko dzieliło od Gelsenkirchen niecałe dwie godziny jazdy, więc wybór był bardzo dobry. A później przyszło wiślakom zagrać na jednym z najnowocześniejszych wtedy stadionów świata.
- To było jak spełnienie marzeń, super przygoda. Arena auf Schalke prezentowała się wtedy jak obiekt z innego świata, szczególnie w zestawieniu ze stadionami u nas - wspomina „Żuraw”. - Gra na takim obiekcie to była czysta przyjemność.

Dla wiślaków tym większa, że ten mecz ułożył się dla nich znakomicie. Do 40 min był bezbramkowy remis, ale właśnie wtedy kapitalnym podaniem ze skrzydła popisał się Kamil Kosowski, a Maciej Żurawski uderzył bez przyjęcia, z woleja i Frank Rost mógł tylko bezradnie patrzeć jak piłka wpada się siatki obok niego. To była esencja tamtej Wisły, współpraca Kosowskiego z Żurawskim. Ileż to razy ich akcje kończyły się golami. Nie było w tym jednak przypadku, bo znali się znakomicie. Zatrzymajmy się na moment, bo to ciekawa dygresja.
- Z „Kosą” zawsze spaliśmy w jednym pokoju na zgrupowaniach, przegadaliśmy wiele godzin i rzeczywiście graliśmy ze sobą w ciemno – wspomina Żurawski.

My dodajmy do tego pewną wiślacką legednę. Mówi ona, że Kosowski z Żurawskim mieli pewien zwyczaj. W wieczór przed każdym meczem w pokoju lubili sobie wypić po jednym, dwa drinki na lepsze spanie. Pytany o to dzisiaj Żurawski uśmiecha się szeroko i mówi: - Pewne rzeczy jak były tajemnicami szatni, tak niech nimi zostaną…
Po chwili dodaje jednak: - Czytałem kiedyś taki artykuł, w którym jeden doktor twierdził, że wypicie 50 czy nawet 100 gram alkoholu przez sportowca w wieczór przed wysiłkiem może dobrze na niego podziałać. Rozładować stres i sprawić, że zaprezentuje się lepiej. Tak zatem to zostawmy…

Nawet jeśli obaj piłkarze mieli taką tradycję, to rzeczywiście wpływała ona na ich grę znakomicie, bo to Gelsenkirchen wtedy wprost fruwali. Co prawda jeszcze przed przerwą wyrównał Tomasz Hajto, ale Żurawski twierdzi, że w szatni po pierwszej połowie nie było nawet chwili zwątpienia. - Bo czuliśmy się bardzo dobrze tego wieczoru, czuliśmy, że nam po prostu idzie. Ja miałem przekonanie, że jeśli tylko będziemy skuteczni, to ich przejdziemy, bo sytuacje na pewno będą - wyjaśnia Żuraw.

Wisła była skuteczna. Niewiele upłynęło czasu w drugiej połowie, gdy Kalu Uche głową strzelił drugiego gola. Prowadzenie 2:1 sprawiło, że Niemcy musieli zaryzykować, musieli pójść mocniej do przodu. - A to była woda na nasz młyn - mówi Żurawski. - W Polsce najczęściej musieliśmy atakować atakiem pozycyjnym. Potrafiliśmy to robić, ale gdy Schalke otworzyło nam przestrzenie do wyprowadzania kontr, robiliśmy to jeszcze lepiej. Zresztą oni popełniali wtedy proste błędy, jak choćby przy golu na 3:1.

Ostatecznie rywali dobił Kosowski, strzelając bramkę na 4:1, a później… Cóż, później rozpoczęło się prawdziwe szaleństwo. - To był ostatni mecz w roku, odnieśliśmy duży sukces, więc w samolocie rozpoczęła się zabawa na całego - puszcza oko Żurawski i dodaje: - Bawili się wszyscy, piłkarze, trenerzy, działacze, kibice, którzy z nami lecieli. To był tak wesoły samolot, że dobrze, że do tej całej zabawy nie przyłączyli się piloci, bo nie wiem, jakbyśmy dolecieli do Krakowa. A tutaj też witano nas gorąco, choć wywiady, których udzielaliśmy na Balicach to chyba zbyt składne nie były…

Wyczynem Wisły zachwycała się cała piłkarska Europa. Krakowski klub uznany został drużyną miesiąca przez UEFA. Gratulacje płynęły z różnych stron. Również tych niemieckich. Jedna ze stron internetowych Borussii Dortmund zamieściła po meczu w Gelsenkirchen krótki napis „Danke Krakau”. Ot taka szpilka wbita lokalnemu rywalowi. - Bez dwóch zdań, utarliśmy im wtedy nosa. Do końca życia będę pamiętał minę Rudiego Assauera, który wściekły przeżuwał swoje cygaro - uśmiecha się Żurawski.

Rzymska bitwa i zamrożone emocje w Krakowie

Po wyeliminowaniu Parmy i Schalke wiślacy mieli prawo nabrać takiej pewności siebie, żeby nie bać się już nikogo. Los znów wysłał ich do Włoch, ale zanim tam pojechali na mecz IV rundy z Lazio Rzym, trzeba się było jeszcze do tych bojów przygotować, bo zaplanowano je dopiero na luty.
- Żałowałem, że sezon zakończył się już po meczach z Schalke. Byliśmy w takim „gazie”, że najlepiej było grać od razu, a tutaj trzeba było czekać ponad dwa miesiące - mówi Żurawski.

Przygotowania do meczów z Lazio zaplanowano bardzo solidnie. Wisła pojechała na aż trzy zagraniczne zgrupowania. Najpierw do dobrze znanego Sittard, następnie na Cypr i wreszcie do Francji, skąd bezpośrednio „Biała Gwiazda” miała udać się już do Rzymu.
- To były bardzo solidne przygotowania - wspomina Żurawski. - Za stronę fizyczną odpowiadał wtedy Ryszard Szul i jego metody były na tamte czasy dość rewolucyjne. Nie brakowało przecież jeszcze wtedy trenerów starej szkoły, którzy preferowali w zimie bieganie w śniegu, a Szul podchodził do zajęć zupełnie inaczej. Tłumaczył nam np., że można zmienić sposób biegu i przez to stać się lepszym zawodnikiem. Początkowo patrzyliśmy na niego trochę jak na kosmitę, ale szybko przekonał nas do swoich metod, bo widzieliśmy, że przynoszą one efekty.

Jedyny problem, jaki wiślacy mieli na początku 2003 roku był taki, że wspomniane zgrupowania dłużyły się niemiłosiernie. Temperatura w zespole rosła i we Francji zaczynało to już eksplodować. - Jak tylu facetów spędza ze sobą tak długi czas, to w końcu muszą zacząć dziać się różne rzeczy - tłumaczy Żurawski. - Dochodziło do tego rosnące ciśnienie, bo nie mogliśmy się już doczekać meczów z Lazio. I kilka razy zrobiło się na treningach gorąco. Sam pamiętam sytuację, kiedy ruszyliśmy na siebie z Arkiem Głowackim, musieli nas rozdzielać koledzy. A później był jeszcze ten słynny sparing z Marsylią, w którym doszło do bijatyk, posypały się czerwone kartki.

Ten ostatni mecz rozegrany został dosłownie na kilka dni przed spotkaniem w Rzymie. Wisła, prócz tego, że na boisku rzeczywiście iskrzyło, zagrała wtedy świetnie. To była dobra zapowiedź tego, co miało się dziać na Stadio Olimpico. Problem w tym, że w meczu z Lazio mógł w ogóle nie wystąpić Żurawski…
- Doznałem kontuzji mięśni brzucha - opowiada. - Bolało tak, że prawie chodzić nie mogłem, o bieganiu nie było mowy. Trener Kasperczak zabrał mnie do francuskiego lekarza, zrobili mi badania i o czymś tam między sobą rozmawiali. O czym tak naprawdę nie wiem, bo nie znam francuskiego, ale po wszystkim trener powiedział, że to nic poważnego, że spokojnie w Rzymie zagram. Co miałem zrobić, uwierzyłem mu.

Krakowianie do stolicy Włoch przenieśli się z Francji, a w ślad za nimi ruszyła prawdziwa Armia Białej Gwiazdy. Na mecz z Lazio do Rzymu przyjechało około sześć tysięcy kibiców Wisły, co do dzisiaj pozostaje wyjazdowym rekordem. Część z nich miała okazję wziąć udział w audiencji u Jana Pawła II, co do dzisiaj wielu wspomina z rozrzewnieniem. Kibice zaśpiewali papieżowi „Jak długo na Wawelu”, skandowali „Kochamy Ciebie”. Papież Polak odwdzięczył się słowami: - Zawsze myślałem, że Wisła płynie przed Kraków do Gdańska i do Bałtyku. Dziś się okazało, że Wisła płynie do Rzymu.

20 lutego 2003 roku w końcu doszło do meczu. Na rozgrzewce i po niej zrobiło się jednak w Wiśle mocno nerwowo. Jeszcze raz oddajmy głos Żurawskiemu: - Miało być wszystko w porządku, a mnie na tej rozgrzewce mięśnie brzucha bolały tak, że nie mogłem zrobić żadnego sprintu. Powiedziałem do doktora Urbana, żeby przekazał trenerowi, że nie jestem w stanie grać. Mariusz zbladł i powiedział, że on mu tego nie powie, żebym sam poszedł. Najwyraźniej bał się konfrontacji z Kasperczakiem i w sumie się mu nie dziwię. Zbiegliśmy z rozgrzewki do szatni, a ja słyszałem, co się dzieje w takim pomieszczeniu, w którym Urban przekazywał informację trenerowi, że nie dam rady grać. Kasperczak wpadł w szał. Zaczął krzyczeć na Mariusza, że jego to nie interesuje, co zrobi, jaki środek przeciwbólowy mi poda, ale mam wyjść na boisko i grać.

Tak też się stało, Żurawski wybiegł w podstawowym składzie i… - W pierwszej połowie nie było mnie na boisku - kręci głową. Snułem się po nim, a nie biegałem. Wszystko dlatego, że wziąłem te tabletki przeciwbólowe za późno. Zanim one dobrze zaczęły działać, to skończyła się pierwsza połowa.

A po niej Wisła przegrywała 1:2. Najpierw prowadzenie Lazio dał Nikola Lazetić. Później wyrównał Kalu Uche, ale ostatecznie po pechowym zagraniu Mariusza Jopa do gospodarze cieszyli się z prowadzenia. Po zmianie stron zaczął się jednak koncert „Białej Gwiazdy”. Żurawskiego przestały boleć mięśnie brzucha, a że zawodnicy Wisły byli nie do zatrzymania dla obrońców Lazio, to szybko krakowanie wypracowali dwa rzuty karne, które „Żuraw” pewnie wykorzystał.
- Na pół godziny przed końcem prowadziliśmy 3:2 i przed dobre kilka minut oni byli w takim szoku, że trzeba było ich dobić - mówi Żurawski. - Mieliśmy na to okazje, powinniśmy strzelić czwartą bramkę. Tak się nie stało, a później, jak zwykle trafił Chiesa. W sumie i tak byliśmy zadowoleni, bo wynik 3:3 wydawał się świetny z takim rywalem jak Lazio i to na jego terenie. Z perspektywy czasu uważam jednak, że to właśnie tam, w Rzymie powinniśmy zapewnić sobie awans. Może wtedy nie byłoby tych wszystkich cyrków związanych z rewanżem…

A cyrki zaczęły się 27 lutego, bo właśnie na wtedy zaplanowano drugie spotkanie, tym razem w Krakowie. Włoscy dziennikarze dość szybko zaczęli przekazywać informacje, że do meczu nie dojdzie, bo boisko jest zbyt zmrożone. Rzeczywiście przypominało beton, choć było równe. Prawda była również taka, że czkawką odbiły się wtedy Wiśle pozorne oszczędności. Niewiele wcześniej, latem wymieniano bowiem murawę i choć rozważano wtedy założenie instalacji podgrzewającej, to ostatecznie tego nie zrobiono. Efekt był taki, że do meczu w pierwotnym terminie nie doszło, bo tak postanowił delegat UEFA. Wiślacy rozegrali tylko w porze planowanego spotkania pokazowy mecz między sobą, chcąc udowodnić, że grać na tej murawie można było. Po tylu latach Żurawski spokojniej podchodzi jednak do sprawy, stara się zrozumieć Włochów. - Byli przyzwyczajeni to zupełnie innych boisk, bo u nich zima nie jest tak ostra - mówi. - Dlatego w jakimś stopniu rozumiem ich obawy, choć tydzień później, gdy już zagraliśmy, boisko wcale dużo lepsze nie było, może więcej piachu tylko nasypali.

O to, żeby w ogóle do tego meczu w Krakowie doszło, Wisła stoczyła kilkudniową walkę. Włosi postulowali przełożenie spotkania w bardziej ciepły klimat. Krakowianie jednak się zawzięli, a w akcję przygotowania boiska włączali się nawet celebryci, jak choćby aktor Jan Nowicki.

W końcu 3 marca drużyny wyszły na boisko, a Maciej Żurawski daleki jest od teorii, że gdyby grano w pierwotnym terminie, to Wisła spokojnie przeszłaby Włochów. - Nie przesadzajmy, byliśmy tak samo nastawieni - mówi. - Mnie nawet te kilka dni więcej dobrze zrobiły, bo mogłem podleczyć uraz.
Wisła zaczęła świetnie. Już w 4 min prowadzenie dla niej uzyskał Marcin Kuźba, a kolejne minuty to był jeden z najlepszych momentów w całej historii „Białej Gwiazdy”. Wiślacy grali tak, że kibicom dech zapierało w piersiach. Piłkarze Lazio nie wiedzieli, co się dzieje. Kamil Kosowski robił „wiatraka” z tak świetnego obrońcy jak Jaap Stam. Dość powiedzieć, że rywale łapali kartkę za kartką. W piłce nożnej o wszystkim decyduje jednak czasami zupełnie nieoczekiwany przypadek. Bo gdy Wisła szturmowała bramkę Lazio, kontuzji doznał… prowadzący zawody Stuart Dougal. Przerwa na wymianę sędziego chwilę trwała i na pewno bardziej pomogła Lazio.
- To był oczywiście czysty przypadek, ale to prawda, że wybiło nas to trochę z uderzenia, a rywale złapali oddech - zgadza się Żurawski.

Na efekty nie trzeba było długo czekać. Gdy wznowiono grę, dość szybko wyrównał strzałem głową Fernando Couto. Nie popisał się przy tym golu m.in. bramkarz Wisły Angelo Hugues. Niestety, nie był to jedyny błąd Francuza tego dnia…

Zanim drużyny zeszły na przerwę, Wisła mogła jednak odzyskać prowadzenie. Atak wyprowadził Żurawski, mógł podawać do lepiej ustawionego Marcina Kuźby, ale zdecydował się na strzał. I nie trafił w bramkę. Do dzisiaj jest to jedno z najbardziej pamiętnych „pudeł” „Żurawia”. - Oglądałem tę sytuację dziesiątki razy - tłumaczy były piłkarz Wisły. - Jeśli mogłem podawać do Marcina to tylko w pierwszym fragmencie tej akcji, ale jak go po prostu nie widziałem. Później zdecydowałem się na strzał i gdybym trafił lepiej, to nikt by o tej sytuacji nie mówił. Napastnik musi podejmować decyzje w ułamku sekundy. Ja podjąłem tę o strzale, nie wyszło. To nie było jednak egoistyczne zagranie, bo ja na boisku nigdy egoistą nie byłem i jeśli widziałem lepiej ustawionego kolegę, to podawałem. Ale Marcina po prostu nie widziałem…

Do przerwy był zatem remis 1:1, który i tak premiował Wisłę. W drugiej połowie to jednak Lazio, a konkretnie znów ten kat polskich drużyn Chiesa, trafił do siatki. I znów nie popisał się Hugues… - Angelo był bramkarzem, który wprowadzał nową jakość na polskie boiska - mówi Żurawski. - On był jak piąty obrońca, wychodził wysoko, można było śmiało do niego podać i rozegrać piłkę. Bronił też nieźle, ale miał ten problem, że czasami puszczał takie łatwe bramki. I tak też był z Lazio, bo ten strzał, po którym padł drugi gol, był do obrony.

Wisła jeszcze próbowała, jeszcze stworzyła sobie kilka okazji, ale ostatecznie odpadła z Pucharu UEFA. - Żałowaliśmy strasznie, bo mogliśmy przejść Lazio, mogliśmy zajść wtedy dalej. Z drugiej strony to był sezon, w którym swoją postawą udowodniliśmy, że polskie drużyny też mogą pokazać się w Europie z dobrej strony, że mogą grać jak równy z równym z zespołami z lepszym piłkarsko krajów i je ogrywać - kończy Żurawski.

Po kilku miesiącach piłkarskie życie dopisało epilog do pamiętnych meczów Wisły w tamtej edycji Pucharu UEFA. Już na krajowych boiskach „Biała Gwiazda” sięgnęła po tytuł mistrzowski i Puchar Polski. Od Tatr po Bałtyk nikt nie mógł się wtedy równać z chłopcami Kasperczaka.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Wisła Kraków i europejskie puchary. Jak „Biała Gwiazda” zadziwiła piłkarską Europę - Gazeta Krakowska

Wróć na krakow.naszemiasto.pl Nasze Miasto