Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Ryszard Olesiński, gitarzysta Maanamu: Kora miała swój własny świat

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
Ryszard Olesiński to słynny gitarzysta zespołu Maanam, który grał w nim z przerwami od 1979 do 2003 roku. Rozmawialiśmy z nim przy okazji drugiej rocznicy śmierci wokalistki grupy – Kory.

Barometr Bartusia - krakowska gastronomia walczy z pandemią i niemądrym prawem

- Jak to się stało, że został pan gitarzystą?
- Pod koniec szkoły podstawowej graliśmy z bratem w amatorskim zespole. On uczył się grać na gitarze klasycznej w ognisku muzycznym i zaciągnął mnie na naukę gry na basie. W liceum jednak zamieniliśmy się. On przeszedł na bas, a ja na gitarę. Miałem bowiem wrażenie, że mnie lepiej wychodziło na gitarze, do tego ciągnęło mnie, żeby osiągać jakąś większą melodykę.Na początku brat pokazał mi kilka rzeczy, a potem sam to rozbudowałem. Jestem bowiem całkowitym samoukiem.

- Skąd pan czerpał wzorce?
- Był koniec lat 60., trudno było więc o zachodnie płyty. Czasem ktoś od kogoś jakąś pożyczył. Słuchało się też radia – choćby Trójki. Jeszcze większy problem był z gitarami. Było to spore obciążenie dla naszych rodziców. Dlatego obaj graliśmy na polskich instrumentach. Mnie kupili bas firmy Lotos, a bratu – gitarę Defil.

- Pierwszym pana zespołem był Piknik, który wykonywał jazz. To pana pierwsza muzyczna fascynacja?
- Piknik grał konglomerat funku, rocka i jazzu. Wymyślałem dla niego tematy muzyczne, które potem były rozbudowywane na drodze improwizacji. Poza gitarami i perkusją w składzie była sekcja dęta. Z rockiem miałem mało wspólnego, bardziej podobało mi się funkowe granie, a najbardziej fascynował mnie jazz. Grałem na Stratocasterze – i tak polubiłem ten instrument, że do dzisiaj sięgam najczęściej po ten model z lat 70.

- Jak dołączył pan do Maanamu?
- Piknik współpracował ze Polskim Stowarzyszeniem Jazzowym w Krakowie. Kiedy dostaliśmy wyróżnienie na festiwalu Jazz Nad Odrą, wzięli nas pod swoje skrzydła i organizowali nam koncerty. Głównie w klubach studenckich. Marek po rozstaniu z Johnem Porterem przeprowadził się do Krakowa i szukał nowych muzyków do zespołu. W PSJ-ocie powiedzieli mu o nas, przyszedł więc na koncert w Rotundzie i ponieważ mu się spodobaliśmy, zaproponował współpracę. Oprócz niego i Kory nie było nikogo – potrzebował więc cały skład, ale bez sekcji dętej. Myśmy się zdecydowali i zaczęliśmy grać próby w Rotundzie. Ponieważ Porter zabrał część repertuaru Maanamu ze sobą, Marek miał deficyt piosenek. Dlatego początkowo graliśmy część utworów Pikniku, a część – Maanamu. Wtedy ustaliła się też nazwa zespołu.

- Jakie pierwsze wrażenie zrobiła na panu Kora?
- Powiem po męsku: to była naprawdę śliczna dziewczyna. Ubierała się po swojemu, trochę inaczej niż nakazywały tamte czasu i niż byliśmy przyzwyczajeni. Nosiła się na bardziej zachodni sposób. Nie ekskluzywnie, ale ekstrawagancko. Tu jakaś marynarka, tam – czarne okulary. Bardzo fajnie to wyglądało. Dla nas była bardzo miła, dopiero zaczynaliśmy współpracę. Początkowo spotykaliśmy się na próbach bez niej. Marek rejestrował na magnetofonie nasze granie i potem w domu opracowywał z nią resztę. Dlatego nie mogliśmy się doczekać, kiedy do nas dołączy.

- Mieliście udział w powstawaniu tych utworów?
- Oczywiście. Bardzo nam się podobała współpraca z Markiem. On miał początkowo szkic kompozytorski na piosenkę, a wszystkie partie instrumentalne to my tworzyliśmy. Cieszyło nas, że dawał nam swobodę twórczej wypowiedzi. Dzięki temu graliśmy po prostu swoje rzeczy.

- Kto był liderem zespołu: Kora czy Marek?
- W sprawach muzycznych ewidentnie Marek. On sobie z nią dawał radę. Bo Kora nie wszystko chciała śpiewać. Czasem jakiś utwór jej się nie podobał – i dopiero potem okazywało się, że ludzie ją dzięki niemu znają i pamiętają. Tak było choćby z „Kocham cię, kochanie moje”. To były po prostu fajnie zrobione piosenki, które radia puszczają do dzisiaj. Tak naprawdę nie miały one wiele wspólnego z rockiem, jak to się kiedyś mówiło. „Zobaczysz, ty będziesz znana właśnie z tych utworów” – tłumaczył Marek Korze. I to się sprawdziło.

- Jakie były relacje między Markiem a Korą?
- Na początku bardzo cieszyli się sukcesami, które zaczęliśmy odnosić. Bo kiedy grali jeszcze z Porterem, to występowali w małych klubikach dla niewielkiej publiczności. Tymczasem w 1980 roku nastąpiła kumulacja wydarzeń, które sprawiły, że nagle staliśmy się szalenie popularni: występy w Jarocinie i w Opolu, nagranie pierwszej płyty i pojawienie w filmie „Wielka majówka”. Autorami tych sukcesów byli przede wszystkim Kora i Marek. Dlatego widać było, że daje im to wiele radości. Do tego bardzo wspierali się nawzajem. Okazywali sobie też serdeczność: pamiętam jak wracaliśmy z próby, Marek przytulał Korę. To był dla nich najlepszy czas.

- Jak pan wspomina słynny występ Maanamu w Opolu?
- To było coś przełomowego. Nikt wcześniej nie pokazał się tam z taką muzyką. Zagraliśmy wtedy „Boskie Buenos” i „Żądzę pieniądza”. Wcześniej dominowały tam pioseneczki do wspólnego kołysania się. A myśmy wyskoczyli z czymś innym. I to się spodobało.

- Kora miała na scenie bardzo drapieżny wizerunek. Podobało się to panu?
- Kora miała w swej karierze wiele zmian wizerunkowych: była na łyso, miała „jeżyka”, nosiła długie włosy, raz blond, kiedy indziej ciemne. Dlatego kto dzisiaj wyjdzie na scenę, można o nim powiedzieć: „Zrobił się na Korę”. Ona tak bardzo znowu nie szalała na scenie. Miała swój własny taniec, bardzo mi się podobał, bo to było coś innego. My z Markiem byliśmy bardzo statyczni, bez żadnych wygibusów. Jedynie kiedy grałem solówkę, lubiłem podchodzić do ludzi, żeby złapać z nimi bliższy kontakt.

- Jaka były relacje między muzykami Maanamu a Korą?
- Pozytywne. Nie mieliśmy żadnych problemów. Kiedy wyjeżdżaliśmy w trasę, graliśmy przez dwa lub trzy tygodnie po dwa koncerty dziennie. W każdym dużym mieście była Estrada, która organizowała występy w swym regionie. Dojeżdżaliśmy na miejsce, dawaliśmy dwa koncerty i wracaliśmy z powrotem. Z czasem nastąpiło więc trochę zmęczenie materiału, ale na scenie nigdy nie dawaliśmy po sobie tego odczuć.

- Były jakieś poważne konflikty?
- Nie. Kora miała swój świat. Męska część zespołu trzymała się razem. Lubiliśmy się napić alkoholu – ale ona nie brała w tym udziału. Czy w hotelu, czy w autokarze zawsze miała książkę i czytała. Czasem trochę pośmialiśmy się wspólnie. Byliśmy bardzo zadowoleni, bo przecież nie każdemu muzykowi udaje się trafić do zespołu, który jest tak popularny. A tak, nie dość, że mogliśmy zarobić, to graliśmy naprawdę fajne piosenki i ludzie nas uwielbiali.

- Nie przeszkadzało wam, że jesteście na drugim planie?
- Nie mogło być pięciu liderów. W zespole panowała pewna oczywista gradacja. Kora była frontmanką, a Marek – liderem, który przynosi muzyczne pomysły. My znaliśmy swoje miejsce. I każdy był zadowolony, że bierze w tym udział. Poza tym myśmy się po prostu lubili.

- Pana specjalnością były wstępy i solówki gitarowe. Którą z nich ceni pan sobie najbardziej?
- W „Żądzy pieniądza”. Kiedy ją tworzyliśmy, poprosiłem Marka, żeby dał mi wolną rękę i wymyśliłem wtedy taki rozpędzający się wstęp. Na jednym z dokumentalnych filmów jest to nagrane – ja tam zostaję z gitarą sam niemal na pięć minut i robię takie swoje rzeczy. Wtedy mogłem się wyszaleć.

- Odwiedzał pan Korę i Marka w ich krakowskim mieszkaniu?

- Czasami. Mieszkali w bloku przy ulicy Kazimierza Wielkiego na parterze. Pamiętam, że w lecie pod ich balkonem koczowali fani dniem i nocą. Czekali, aż Kora do nich wyjdzie i da autograf albo coś powie. Dostawała od nich czekoladki, ciastka, pączki. Czasem przychodziły niemal całe rodziny, bo zdarzały się młode matki z dziećmi. Dzisiaj to już dorośli – i być może przez to, że zostali wychowani na naszej muzyce, przychodzą na koncerty Ex-Maanamu, by pośpiewać wspólnie tamte piosenki.

Była jak egzotyczny ptak z rajskiej wyspy. Czytaj więcej >>

- W tym mieszkaniu wychowywały się dzieci Kory – synowie Mateusz i Szymon. Jaką mamą była wokalistka Maanamu?
- Wspaniałą. Pamiętam jak wyjeżdżaliśmy za granicę, zawsze chłopcy towarzyszyli nam w tych podróżach. Kiedy byli starsi i zaczęli chodzić do szkoły – nie było już takiej możliwości. Mieli wtedy najlepsze opiekunki, które się nimi zajmowały. Widać więc było, że bardzo dbała o dzieci.

- Dlaczego nie udało się Maanamowi zrobić kariery na Zachodzie?
- Kiedy nagraliśmy dla koncernu RCA angielskojęzyczną płytę „Mental Cut”, wszystko się dobrze zapowiadało. Oni zainwestowali w nas spore środki, dzięki czemu zagraliśmy dużą trasę – po Niemczech, Belgii i Holandii. Graliśmy przez miesiąc w dużych klubach, mieliśmy też występy we wszystkich większych stacjach telewizyjnych. Prowadził nas amerykański dziennikarz z „Billboardu” – Bob Link. Niestety: wszystko się rozbiło o to, że nie byliśmy dyspozycyjni. Nasze paszporty trafiły do urzędowej szuflady i nie mogliśmy wyjechać z Polski, kiedy byliśmy potrzebni.

- Mieliście problemy w ówczesnymi władzami?
- W połowie lat 80. w Sali Kongresowej miał się odbyć zlot komunistycznej młodzieży z Polski i z ZSRR. Jego organizatorzy chcieli, żebyśmy tam zagrali. Kora odmówiła – i w rewanżu dostaliśmy zakaz koncertowania i obecności w radiu. Nawet Marek Niedźwiecki nie mógł puścić naszego utworu, który był obecny na liście przebojów Trójki – odtwarzał tylko perkusyjny wstęp do „To tylko tango”. Zatrzymali nam też paszporty i nie mogliśmy wyjeżdżać za granicę. Tak było przez kilka miesięcy.

- Co sprawiło, że w 1986 roku Maanam zakończył działalność?
- Nie dało się już dalej pracować w takim tempie. Musieliśmy sobie zrobić przerwę, aby uporządkować osobiste sprawy. Żeby wszystko mogło wrócić do normy za jakiś czas. To było potrzebne – i spotkaliśmy się ponownie już w nowej rzeczywistości po 1989 roku.

- W międzyczasie Kora rozwiodła się z Markiem. Mimo to postanowili pracować dalej razem. To nie było sztuczne?
- Nie. Muzycznie nadal się wpierali. Nikt w ogóle nie myślał o szukaniu nowej wokalistki. Razem doszli do wielkich sukcesów i ciężko byłoby im to przekreślić. Byli więc skazani na siebie. A z małżeństwem stało się jak to często w życiu bywa, nie tylko wśród artystów. Byli po prostu sobą zmęczeni, bo przebywali ze sobą razem nie tylko w trasie, ale i w domu. Dlatego się rozstali.

- Maanam po 1989 roku to już trochę inny zespół – graliście już bardziej spokojnie, a Kora śpiewała głównie o miłości. Co się stało?
- Byliśmy już starsi: każdy miał własną rodzinę, potrzebował stabilizacji. Do tego zmieniła się Polska: odzyskaliśmy wolność, uspokoił się polityczny klimat. To wywołało w nas większy spokój, można się było skupić na wewnętrznych sprawach: miłości czy duchowości.

- To wtedy poznał pan Kamila Sipowicza?
- Nie - znacznie wcześniej. Kamil współpracował z Maanamem na początku jego działalności, kiedy zajmował się ozdabianiem występów psychodelicznymi slajdami. Potem też często się widywaliśmy. W końcu po 1989 roku, Kamil założył prywatną firmę Kamiling, która zajęła się wydawaniem kolejnych płyt Maanamu.

- W 2003 roku rozstał się pan z kolegami z Markiem i Korą. Ci się stało?
- W pewnym momencie zaczęły szwankować pewne rzeczy związane z managementem. Dużo koncertów było zapowiadanych, a potem – niespodziewanie odwoływanych. Prosiliśmy więc Marka i Korę o interwencję – ale nie było odzewu. W końcu zdecydowaliśmy, że nie będziemy się dalej prosić i opuściliśmy zespół. Marek wydzwaniał za nami i próbował wszystko naprawić. Managemenet nie wykazywał jednak dobrej woli. I tak zakończyła się moja współpraca z Maanamem.

- Jak pan przyjął wiadomość o śmierci Kory?

- Chociaż miałem na bieżąco wiadomości o jej chorobie, kiedy dowiedziałem się, że zmarła, to było dla mnie duże zaskoczenie. Cały czas była nadzieja, że uda się zdobyć nowe lekarstwa i one pomogą. Okazało się, że było to jednak bezskuteczne. Marek też odszedł przedwcześnie. Może gdyby mieszkał w Polsce, a nie gdzieś tam we Włoszech, to by go uratowano. Bo my mamy dobrze rozwinięte ratownictwo osób chorych na serce.

- Myśli pan, że gdyby nie to przedwczesne odejście Marka i Kory, to Maanam wróciłby jeszcze kiedyś w swym klasycznym składzie?
- Marek zaproponował każdemu z nas powrót do zespołu. Chciał ten skład nazwać Złoty Maanam. Bo mieli go tworzyć wszyscy muzycy z najlepszego okresu działalności grupy. Wszyscy się zgodziliśmy – ale nie dogadał się z Korą. Ona nie chciała brać w tym udziału. Bardzo to przygnębiło Marka. I wtedy zaczął szukać innej wokalistki. Trafił na Karolinę Leszko, która wygrała „Szansę na sukces” z piosenkami Maanamu. Miały się zacząć próby – ale jeszcze Marek pojechał do Włoch, żeby tam coś pozałatwiać i wtedy niespodziewanie zmarł. Kiedy minął czas żałoby, koledzy z Warszawy zadzwonili do mnie z propozycją kontynuowania jego pomysłu. Spodobało mi się to i stwierdziłem, że może powinniśmy spróbować. Spotkała nas jednak fala hejtu. Nie zgadzał się też Kamil. Ostatecznie udało nam się podpisać oficjalne porozumienie.

- Warto było przejść wszystkie te perturbacje, aby doprowadzić do obecnej działalności zespołu Ex-Maanam?
- Zdecydowanie. I myślę, że Marek gdzieś tam się cieszy, że gramy nadal jego piosenki. Przy mikrofonie stoi już nie Karolina Leszko, ale nowa wokalistka – Aga Bieńkowska. To jest aktorka teatralna, ma więc pełną swobodę interpretacji, niczego jej nie narzucamy. Ja dbam tylko, by od strony muzycznej było to takie samo brzmienie jak kiedyś. Wszyscy mamy klasyczne instrumenty i wzmacniacze lampowe. I ludziom się to bardzo podoba. Dowodem tego są koncerty, podczas których publiczność świetnie się bawi, wspólnie śpiewając nasze piosenki.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Ryszard Olesiński, gitarzysta Maanamu: Kora miała swój własny świat - Plus Gazeta Lubuska

Wróć na krakow.naszemiasto.pl Nasze Miasto