Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Rafał Zawierucha: Trzeba dostarczyć to, co podpisało się w umowie – i już

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
photo@bastekczernek & [email protected]
Jest w tej chwili chyba najbardziej rozchwytywanym polskim aktorem. Właśnie do kin wchodzi „Niewidzialna wojna”, w której wciela się w postać słynnego reżysera Patryka Vegi, a za chwilę zobaczymy go w komediach „Gorzko, gorzko” i „Miłość na pierwszą stronę” oraz dramacie wojennym „Orzeł. Ostatni patrol”. Nam Rafał Zawierucha powiedział, czy po występie u samego Quentina Tarantino można mieć jeszcze jakieś filmowe marzenie.

- Kiedy w 2005 roku na ekrany polskich kin wszedł „Pitbull” w reżyserii Patryka Vegi, miał pan 19 lat. Pewnie widział pan wtedy ten film, bo cieszył się wielką popularnością. Pomyślał pan wówczas: „Chciałbym zagrać u tego reżysera”?
- Ja wtedy w ogóle mało myślałem o świecie filmu. Byłem młodym człowiekiem, który zaczynał studiować w szkole teatralnej. Doświadczałem tego, co się wiąże z aktorstwem: bycia na scenie wśród wybitnych aktorów. Kiedy szedłem do kina i oglądałem jakiś film, pytałem sam siebie: „Czy to jest marzenie, które kiedyś dotknę?”. Chciałem tego bardzo. Czy to wtedy byłoby już dla mnie? Ja sobie zawsze odpowiadam na takie pytanie, że to, co ma do mnie przyjść, przyjdzie wtedy, kiedy ma przyjść.

- A kiedy obejrzał pan któryś z filmów Patryka Vegi, spodobało się panu tego rodzaju kino?
- To jest specyficzne kino. Patrzyłem na nie okiem młodego człowieka, który zaczynał pracę aktora. I to mnie łapało: tam były emocje i konflikty, tam było coś, co nas otacza, ale w innym wymiarze. „Jejku, zagrać takiego mafioso, to byłoby coś” – myślałem. Na ekranie byli przecież wspaniali aktorzy. Dorociński czy Grabowski. Czułem, że to byłby aktorski zaszczyt. I zastanawiałem się czy kiedyś będę mógł tego doświadczyć. Ostatecznie uznałem, że to nie jest w moich rękach, tylko Ktoś na górze o tym zdecyduje.

- No i stało się. Jak dostał pan główną rolę w „Niewidzialnej wojnie”?
- Kiedyś myślałem, że nigdy nie zagram u Patryka Vegi. A jako młody człowiek często sobie powtarzałem: „Nigdy nie mów nigdy, bo to nigdy się spełni”. Tak było, kiedy uczyłem się w prywatnej szkole aktorskiej w Krakowie, a potem w Akademii Teatralnej w Warszawie. Podskórnie czułem, że jednak kiedyś dojdzie do tego spotkania. Ale dojdzie do tego wtedy, kiedy ma do tego dojść. I pewnego dnia zadzwoniła do mnie znajoma, jeszcze z krakowskich czasów, która robiła casting – i mówi: „Rafał, pomyślałam o tobie”. To było takie amerykańskie. Prawdziwe „wow!”.

- Co przekonało Patryka Vegę, żeby powierzyć akurat panu rolę samego siebie w „Niewidzialnej wojnie”?
- Kiedy dostałem scenariusz, postanowiłem go przeczytać. W końcu zawsze mogłem odmówić. I chociaż od razu mnie wciągnął, to początkowo zacząłem się zastanawiać. „No dobrze, ale Patryk jest łysy” – to plus dla aktora. „Patryk ma tatuaże, a ja nie” – drugi plus dla aktora. „Patryk ma zupełnie inny charakter niż ja” – trzeci plus dla aktora. Pomyślałem, o kolegach, którzy wcielają się w totalnie odmienne od siebie postacie i powiedziałem: „Biorę to”.

- Pomysł zrobienia przez reżysera filmu o sobie samym nie wydał się panu absurdalny?
- Podszedłem do tego jako aktor, a nie producent czy reżyser. Dla mnie to było aktorskie wyzwanie. Chciałem po prostu zagrać tę postać. Nie myślałem kto to robi i dlaczego to robi. Zostałem zaproszony – i przyjąłem to zaproszenie.

- Jakie wrażenie zrobił na panu Patryk Vega, kiedy się poznaliście?
- W sumie nie rozmawialiśmy za wiele na planie. Podobnie było, kiedy grałem Romka Cichonia w „Bogach”. Poszedłem do niego do szpitala, żeby go osobiście poznać i mówię: „Dobrze, że się spotkaliśmy, bo widzę jak chodzisz, jak mówisz i jak traktujesz pacjentów. To pomoże mi ciebie zagrać”. Tak samo patrzyłem na Patryka. „Nie chcę cię o nic pytać. Ale chcę ci się przyjrzeć. Chcę być z tobą chwilę. Dotknąć cię. Zobaczyć jak odnosisz się do ludzi. Jak zamawiasz foie gras we Flamingu w Warszawie”. Spotkaliśmy się więc 3-4 razy. I powiedziałem Patrykowi: „Nie będę cię karykaturyzował. To nie komedia slapstickowa. Nie będę się bawił w Louisa de Funèsa czy Jasia Fasolę. Ja chcę ciebie nałożyć na siebie – ale zaznaczyć to w delikatny sposób”. „To mi się podoba” – odparł.

- Patryk dużo opowiadał panu o sobie?
- Właściwie nie. Wystarczył mi tylko scenariusz. To dla aktora jest podstawa. Tym bardziej, że mieliśmy dobry scenariusz. To tak jak wtedy, kiedy Jean Reno i Robert De Niro ganiali się po Koloseum w Arles w filmie „Ronin”. Operatorem był wtedy Robert Fraisse – kiedy go poznałem, zapytał mnie: „A wiesz jaki żart chodził na planie „Ronina”? Tam jest walizka. Zgadnij co w niej było”. „Nie wiem” – powiedziałem. „Dobry scenariusz” – odparł. (śmiech) Najważniejszy jest właśnie dobry scenariusz. Całe szczęście jest ich w Polsce coraz więcej.

- Dużo znalazł pan podobieństw między sobą a Patrykiem Vegą?
- Jesteśmy zupełnie innymi ludźmi. Dlatego grając Patryka, musiałem zanurzyć się w takie rejony swej osobowości, których nie używam. I to mi się bardzo spodobało. To sfery trochę zaciemnione tajemnicą. Taka jest osobowość Patryka. Oczywiście są tam jasne i ciemne komnaty. Ale na potrzeby opowieści zawartej w „Niewidzialnej wojnie”, musiałem zanurzyć się w tych drugich. Ja zawsze pytam siebie, po co gram daną rolę. Tak było i tym razem. I odpowiedzią było pokazanie przemiany głównego bohatera. Wyjście z mroku w światło. Mam nadzieję, że dotknie to widza.

- Powiedział pan, że Patryk wygląda zupełnie inaczej niż pan. Jak zatem ważna była dla pana charakteryzacja?
- Bardzo. Charakteryzacja to dla aktora fundament, bez którego nie stworzy roli. Są oczywiście różne szkoły aktorskie. Przekraczania granic czy wywalania bebechów. Można to mnożyć. Dla mnie jednak bardzo istotna jest właśnie charakteryzacja. Stworzyłem tę rolę w „Niewidzialnej wojnie” dzięki tatuażom czy soczewkom. I dzięki włosom: najpierw długim, potem krótkim. Kiedy trzeba było się ogolić na łyso, powiedziałem: „Proszę bardzo”. Młody Patryk Vega bardzo inspirował się kinem – choćby Seanem Pennem i innymi hollywoodzkimi aktorami z lat 90. Nic w tym jednak dziwnego: wszak już jako dzieciak został zabrany przez dziadka na „Milczenie owiec”.

- Trudniej się panu gra postać autentyczną niż fikcyjną?
- To są zupełnie inne narzędzia. Można rzeźbić dłutem, ale można też piłą. Do każdej roli trzeba inaczej podejść. Dostaliśmy do tego narzędzia w szkole teatralnej. Ze mną też tak było. Dostałem je od Mai Komorowskiej, od Zbigniewa Zapasiewicza, od Jarosława Gajewskiego. I teraz mam je używać. Obecnie jestem na festiwalu w Gdyni, gdzie w filmie „Apokawiksa” występuje zombie wege – i my się śmiejemy, że widać Vegę i jego obecność na festiwalu. To są takie śmiesznostki, ale one składają się na pewną metafizykę postaci. I to właśnie ona jest najtrudniejsza do przeniesienia na ekran i pokazania. Ja starałem się zobaczyć tę metafizykę w Patryku. To mnie dotknęło najbardziej.

- Cały ciężar „Niewidzialnej wojny” spoczywa na pana barkach. Czuł pan to podczas pracy na planie?
- Czułem, ale nie myślałem o tym. Wiedziałem, że mam do zrobienia rolę i skupiałem się tylko na tym. To było dla mnie najważniejsze. Żeby wczuć się w Patryka od początku do końca. Nie miałem jednak tego poczucia, że to ja jestem tu najważniejszy. Bo wiem, że film to gra zespołowa. Odpowiada za nią cała ekipa. Aktor jest tylko jej elementem i tak samo ma być szanowany i tak samo okazywać szacunek jak każdy inny. I tu było to bardzo ważne.

- Patryk Vega ma opinię wybuchowego reżysera. Nie przeszkadzało to panu?
- Nie on jedyny jest taki. Proszę sobie obejrzeć „Making of” filmów z Christianem Bale’m, jak on się zachowuje. On miesza ludzi z błotem na planie, ale kiedy z niego schodzi, jest do rany przyłóż. I Patryk zachowuje się podobnie. On po prostu taki jest w pracy. Dlatego nie trzeba tego brać do siebie. Trzeba dostarczyć to, co podpisało się w umowie – i już.

- W „Niewidzialnej wojnie” gra pan swą pierwszą główną rolę. Warto było na nią czekać?
- Warto. Ale jestem aktorem też po to, by ta rola otworzyła mi drogę do nowych ról. Chciałbym pokazać siebie widzom i filmowcom jeszcze inaczej.

- Tak będzie chyba w filmie „Orzeł. Ostatni patrol”. Takiej epopei wojennej dawno w polskim kinie nie było. Nie będzie rozczarowania?
- Nie będzie. Mamy podczas festiwalu w Gdyni pokazy tego filmu i widzowie bardzo się nim cieszą. Można by oczywiście spytać: gdzie tu jest główny bohater? Gdzie tu jest konflikt? Ale to jest zupełnie inne ujęcie tego gatunku. Tu nie jest najważniejszy bohater ani fabuła. To film antywojenny. On nawołuje: „Nie róbmy wojny!”. Dlatego myślę, że „Orzeł. Ostatni patrol” wnosi coś nowego do polskiego kina.

- Z tego, co pan mówi, wynika, że trafia idealnie w swój czas.
- To prawda. Kino ma za zadanie pokazywanie zwycięstwa dobra nad złem. Zwróćmy uwagę: „Orzeł” zaginął i nie został odnaleziony. Może więc metaforycznie nadal płynie - w kierunku pokoju. Może jeszcze nie jest na to za późno.

- Zdjęcia do „Orła” kręcono w specjalnej makiecie. To było trudniejsze niż praca na tradycyjnym planie?
- To nie była makieta, tylko cała scenografia. Wchodziliśmy w nią każdego dnia. Co rano i wieczór mieliśmy odprawy – przywitania i pożegnania przez reżysera Jacka Bławuta. Spędzaliśmy w tym pomieszczeniu całe godziny. To było niesamowite – można powiedzieć, że „Orzeł” został zbudowany na nowo. I ożył.

- Widać ten rozmach na ekranie?
- Przede wszystkim czuć, że chcemy oddychać. Mamy bowiem zamkniętą kompozycję. Tam nie ma drugiego i trzeciego planu. To chłopaki, którzy płyną pod wodą i nie wiedzą jaki za chwilę będzie rozkaz. Czy się wynurzą za dwa czy za cztery tygodnie.

- Jak się panu pracowało w tym wyłącznie męskim gronie?
- Jacek Bławut tak nami pokierował, że funkcjonowaliśmy jak jeden organizm. Razem pracowaliśmy i razem oddychaliśmy. Oczywiście każdy z nas miał swoje emocje, które wkładaliśmy w swoje postaci. Nigdy jednak nie wyskakiwaliśmy do siebie prywatnie z tym wszystkim. Rozumieliśmy bowiem, co Jacek chce zrobić – kino dotykające, a nie krzyczące. On chciał delikatnie płynąć przy dnie – nawet mimo tego, że czasem były awaryjne wynurzenia. I zrobił to z nami – aktorami.

- Mówi się, że „Orzeł. Ostatni patrol” to film pokazujący patriotyzm w nowoczesny sposób. Bliskie jest panu takie przesłanie?
- Bardzo. Oczywiście marynarze „Orła” to osoby wykazujące się bohaterskimi cechami. Ale oni mówią: „Czy my naprawdę musimy to robić?”. Ostatecznie jednak odkładają wątpliwości na bok. I to jest ten patriotyzm. To są pewne wzorce postaw. Teraz idą w Polsce nowe pokolenia, które chcą ten patriotyzm czytać i definiować na nowo. Jacek to dostrzegł i zrobił film, który pokazuje im jak należy się zachować, kiedy być może kiedyś przyjdzie spotkać się z wrogiem.

- Mówimy tu o filmach dramatycznych, a tymczasem znamy pana przede wszystkim jako aktora komediowego. Do kin trafił niedawno film „Zołza”, w którym zagrał pan błyskotliwy epizod taksówkarza. Lubi pan takie małe, ale wyraziste występy?
- Tak. Często się mówi, że jakiś aktor ciągnie cały film, a tu niespodziewanie przychodzi czyjś epizod – i on kradnie mu rolę. Podobnie bywa w teatrze. Ktoś się produkuje cały spektakl na proscenium, a tam w tle inny aktor czyta gazetę i robi to w taki sposób, że to właśnie on przyciąga uwagę całej widowni. I ja bardzo to lubię – spotkać się z widzem na własnych warunkach. Tomek Konecki pozwolił mi tutaj na to. Ten taksówkarz wozi Małgosię Kożuchowską po Warszawie i ma swój świat. Jego nie obchodzi, że na tylnim siedzeniu jego taksówki siedzi wielka gwiazda seriali. On ma swoją robotę do wykonania – i ją wykonuje.

- Skąd u pana ten komediowy dryg?
- To po tacie. (śmiech) Tata jest trochę takim „bajo bongo” i ma naturalny luz. Myślę, że ma to z wielodzietnej rodziny. Podobnie zresztą jak ja. Żeby się w takiej rodzinie odnaleźć, trzeba mieć poczucie humoru.

- Niebawem zobaczymy pana w komediowym wydaniu w większej roli w „Gorzko, gorzko”. I trzeba przyznać, że „skradł” pan ten film Mateuszowi Kościukiewiczowi. Jak to się robi?
- Nie wiem. Serio. Kto jest reżyserem tego filmu? Znowu Tomek Konecki. On lubi aktorów i potrafi ich poprowadzić. Dlatego idziemy z nim w ten rejs. Ja byłem wtedy gruby, bo kończyła się pandemia, podczas której cały czas jedliśmy z nudów. Nie zwracało się uwagi na to, co się je i jak się je. I wykorzystałem tę ówczesną swoją fizyczność. „Świetnie tego bobaska zrobiłeś” – podsumował potem Tomek.

- Gra pan w „Gorzko, gorzko” fajtłapę, ale takiego, który ujmuje swoim urokiem. Lubi pan bronić swych bohaterów?
- Nie. Wierzę po prostu w autora scenariusza – że zawsze ma rację. Może dlatego, że wychowałem się na Szekspirze. (śmiech)

- Jak się panu pracowało z Mateuszem Kościukiewiczem?
- Trudno. Teraz go spotkałem w Gdyni i widzę, że jakoś zmiękł. Ale na planie było coś dziwnego. Ale o dziwo bardzo to nam pomogło. Ja zawsze wyznaję taką zasadę, że jeśli partner coś ci daje albo przeszkadza, zawsze weź to za atut. I tak było z Mateuszem. Nie wiem z czego to wynikało. Pierwszego dnia zaczęliśmy podejmować próby rozmowy, ale jakoś nie szło. Dlatego pomyślałem: „To są bracia, z których jeden jest łotrem, a drugi – nerdem. I oni po prostu się nie lubią. Po co więc tutaj coś kombinować. Jedźmy w to!”. I ta napięta relacja między nimi sama wyszła. Mateusz też to świetnie poprowadził.

- Tej jesieni zobaczymy jeszcze jedną komedię z pana udziałem – „Miłość na pierwszą stronę”. Kogo pan tym razem zagra?
- Paparazzo. To świat, który właściwie już nie istnieje. Takiego bohatera nie było jeszcze w polskim kinie. Może jedynie Cybulski coś kiedyś próbował. Wzorowałem się na najsłynniejszym włoskim paparazzo. Pokazał go Fellini w swym filmie „Słodkie życie”. „Paparazzo extraordinaire – here I am”. Ja to obejrzałem i pomyślałem: „Komedia, nie komedia, trzeba wziąć te elementy i na nowo je skleić. Inni aktorzy to robili, dlaczego więc ja mam tego nie zrobić?”. Miałem również spotkanie z prawdziwym polskim paparazzo, który ciągle zarabia w ten sposób na życie. To też mi dużo dało.

- Tym razem za kamerą stanęła kobieta. Jak się panu pracowało pod okiem Marii Sadowskiej?
- Marysia wspaniale spięła wszystko swoją niesamowitą energią. Na planie był z nami cały czas jej ukochany – Adrian. Dzięki temu miała dobry humor. (śmiech) Zresztą Maryśka jest bombą energetyczną. Nie ma słów na to. Jak jest zadowolona, to jest zadowolona. Jak jest wkurzona, to jest wkurzona. A ponieważ ja działam tak samo – pracowało nam się świetnie razem.

- Każda z tych pana ról jest inna od poprzedniej. Lubi pan w aktorstwie taką różnorodność?
- Jasne. Lubię, kiedy widz przychodzi do kina i mówi: „Wow! Przecież to nie ten Zawierucha co ostatnio!”. Dlatego zapraszam wszystkich na swoje nowe filmy. Ruszcie się z domów! Nie oglądajcie tylko seriali na laptopie! Przyjdźcie do kina! Bo bez was jesteśmy niczym.

- Dużo pan gra w ostatnich latach. To zasługa pamiętnego występu w „Pewnego razu... w Hollywood”?
- To już by trzeba pytać tych, którzy mnie angażują. Nie wiem dlaczego to robią. Nie mam pojęcia.

- Po tamtym występie polski plan nie jest dla pana nazbyt szary i zwyczajny?
- Dzisiaj o polskim planie filmowym można mówić już z dumą. Doganiamy powoli Hollywood. W Polsce robi się dobre kino. I robią to ludzie, którzy nie wstydzą się, że robią je właśnie w Polsce.

- Nie ma pan propozycji z USA?
- Mam w Stanach agencję, więc jestem tam reprezentowany. Ale jak na razie, mam tutaj wypełniony kalendarz po brzegi. W najbliższym czasie chcę się jednak bardziej otworzyć na Stany. Oczywiście cieszę się, że polskie kino mnie potrzebuje, ale nie chcę wyskakiwać tutaj z każdego filmu, żeby nie przesycić widza swoją obecnością na ekranie. To pandemia spowodowała, że nagle jest tyle premier na raz. Bo wszyscy dystrybutorzy czekali ze swymi filmami aż się skończy.

- Nakręcił pan trzy lata temu za oceanem thriller „The Soviet Sleep Experiment”. Co się z nim dzieje?
- Trzeba by zapytać Barry’ego Anderssona, który go zrobił. Ten film czeka nadal na swoją premierę. To bardzo aktualna opowieść.
Wcielam się w niej w sowieckiego naukowca, który przeprowadza na ludziach testy ze snem. To bardzo dotykające kino. W obecnym czasie będzie on zupełnie inaczej odczytany. Kocham swój zawód – i cieszę się, że mogę opowiadać również takie historie.

- Myśli pan, że przydarzy się panu jeszcze coś lepszego niż występ u Tarantino?
- Zostawiam to Górze.

- A ma pan jakieś filmowe marzenie?
- Mam. Żeby zagrać z Penelope Cruz. Co ciekawe: znamy się dobrze z jej bratem. (śmiech)

- No to droga otwarta.
- Kto wie?

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Filip Chajzer o MBTM

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Rafał Zawierucha: Trzeba dostarczyć to, co podpisało się w umowie – i już - Plus Gazeta Krakowska

Wróć na krakow.naszemiasto.pl Nasze Miasto