Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Palina Karnei, Białorusinka mieszkająca w Krakowie: W Mińsku możesz dziś zostać aresztowany za cokolwiek

Maria Mazurek
Maria Mazurek
Palina Karnei: Moich rodziców aresztowali zimą. Potem przez kilka godzin kazali im stać na mrozie z rękami do góry. Za co? Na Białorusi mogą zamknąć cię za cokolwiek: czytanie książki po białorusku albo pokazanie znaku wolności

Białorusini od lata zeszłego roku walczą o obalenie autorytarnych rządów popieranego przez Moskwę Aleksandra Łukaszenki. Każda opozycyjna siła jest niszczona. W niedzielę samolot ryanaira (pokonywał trasę Ateny-Wilno), na którego pokładzie leciał białoruski opozycjonista, Raman Pratasiewicz, został zmuszony do lądowania w Mińsku. Wróg Łukaszenki i jego partnerka zostali natychmiast aresztowani. O sytuacji u naszych sąsiadów i własnych doświadczeniach życia w państwie autorytarnym opowiada Palina Karnei, Białorusinka mieszkająca w Krakowie.

Chcesz w ogóle o tym rozmawiać?

Przynajmniej tyle mogę zrobić. To żadna odwaga mówić o sytuacji w Mińsku i nazywać Łukaszenkę opętanym dyktatorem, jak siedzę bezpieczna Krakowie. Bohaterami są ci, którzy wychodzą na ulice Białorusi. Wśród nich moi rodzice.

W ostatnich miesiącach byli już aresztowani?

Tak, na razie raz, jeszcze zimą. Moi rodzice nie kryją swoich poglądów, od początku chodzili na protesty. To była kwestia czasu. Tata jest opozycyjnym dziennikarzem, pracuje w Radiu Swoboda, po polsku: Wolność. Był ostatnią osobą w redakcji, która od czasu wyborów na Białorusi nie trafiła jeszcze do więzienia. Czysty przypadek, ale było mu trochę głupio. W końcu jego „marzenie” się spełniło.

Jak ich zgarnęli?

Z protestu. Na Białorusi jest taka zasada: jak widzisz OMON, czyli naszą milicję, to uciekasz. Dasz się złapać - nie masz już szans. Rodzice przed jednym protestem umówili się, że tego dnia nie będą uciekać. Po prostu będą szli spokojnie i zobaczą, co się stanie. A stała się rzecz oczywista - szczególnie że mój tata jest bardzo wysokim mężczyzną, widać go z daleka. Zgarnęli ich. Chcieli zatrzymać tylko ojca; to był jeszcze czas, kiedy kobiet nie zabierali do przepełnionych aresztów. Mama jednak „wszczepiła się” w ojca i zaczęła krzyczeć do milicjantów, że albo biorą ich oboje albo oboje zostawiają. Gdy już przewieźli rodziców do aresztu, kazali im stać przez wiele godzin na zewnątrz - a było naprawdę zimno - z twarzami zwróconymi do ściany i rękami uniesionymi do góry. Bez rękawiczek, bo jeśli nie masz ich na dłoniach w momencie aresztowania, potem nie możesz już ich włożyć, tak samo szalika, czapki. Nie możesz też się podrapać, ruszyć, odwrócić. Stoisz na mrozie wiele godzin bez ruchu. Na szczęście mama i tata zostali aresztowani już kilka miesięcy po wyborach, byli więc przygotowani na to, że w razie zatrzymania to będzie tak wyglądać. Przynajmniej ciepło się ubrali. Ci, których zatrzymywano w pierwszych dniach, tygodniach - tego nie wiedzieli. Są nagrania spod aresztów, na których słychać przeraźliwe krzyki aresztowanych opozycjonistów. Poza tym staniem pod ścianą na porządku dziennym są pobicia, tortury, wsadzanie milicyjnych pałek do odbytów. W niektórych aresztach więźniów politycznych lub tych mówiących po białorusku oznaczano żółtą farbą, żeby bardziej się nad nimi znęcać.

Rodziców też pobili?

Ojca tak, po żebrach. Ale tata w ogóle został szybko rozdzielony z mamą i przewieziony do innego aresztu. Matkę wypuścili po 15 godzinach, w nocy. Dalej jednak nie wiedzieliśmy, co dzieje się z tatą, bo oczywiście nie sposób było uzyskać żadnych informacji. Jak się później okazało, ojciec miał proces przed sądem. Przy czym mamy inne rozumienie słowa „proces” niż osoby żyjące w państwie demokratycznym. Mówiąc krótko: tata nie miał ani prawnika ani żadnej możliwości wypowiedzenia się przed sędzią, nie było świadków, a całość odbywała się na skypie czy jakimś innym komunikatorze. Został skazany na 10 dni więzienia.

Właściwie za co?

Na Białorusi możesz zostać skazany za cokolwiek, a za udział w proteście to już na pewno. Pamiętam, jakim szokiem było dla mnie odkrycie, że w Polsce jest inaczej. Przyjechałam tu na studia w 2010 roku, było akurat po katastrofie tupolewa. Najpierw trafiłam do Warszawy, na kilkumiesięczny kurs polskiego, to taka „zerówka” dla obcokrajowców. Pod Pałacem Prezydenckim trwały właśnie demonstracje. Uderzyło mnie, że biorą w nich udział głównie starsze kobiety, u nas jest inaczej. Zastanawiałam się: jak to, takie babulinki, pewnie schorowane, nie boją się? Moje myślenie nie było jeszcze przestawione na demokratyczne państwo, gdzie masz po prostu prawo wyjść na ulicę i wyrazić, że coś ci nie pasuje. W Białorusi tego prawa nie masz. Protestujesz - liczysz się z tym, że zostaniesz ukarany. Wybierasz się na demonstrację - to wiesz, jak się ubrać i co ze sobą zabrać.

Co ze sobą zabrać?

Butelkę wody, szczoteczkę do zębów, ciepłą bluzę. Papierosy - palisz czy nie palisz, to nie ma znaczenia. Potem, w więzieniu, papierosy mogą przydać się jako karta przetargowa. Jeśli jesteś kobietą - koniecznie tampony lub podpaski. Nawet, jeśli nie spodziewasz się miesiączki (choć Bóg wie, ile posiedzisz za kratami), to twoja koleżanka z celi może jej dostać. A ze środkami higienicznymi w białoruskich więzieniach jest ciężko. Nawet z papierem toaletowym.

Powiedziałaś, że na Białorusi można zostać skazanym za cokolwiek. Za co jeszcze?

Za pokazywanie znaku wolności. Za mówienie po białorusku. Za ubieranie się na biało i czerwono, bo to barwy niepodległej Białorusi, a dla reżimu Łukaszenki - symbol terroryzmu. Za uratowanie tonących ludzi, którzy uciekali przed milicją i wpadli do wody. Wszelkie granice absurdu zostały przekroczone, gdy aresztowane jakieś babcie, które w pociągu czytały książki po białorusku. Albo gdy zamknięto kogoś, kto wywiesił w oknie kanadyjską flagę - bo milicjantom pomyliła się ona z flagą wolnej Białorusi. Aresztowano też człowieka, który wywiesił flagę na swojej posesji w taki sposób, że nawet nie była ona widoczna z ulicy. Potem, przed sądem, milicjant zeznawał, że jak podskoczył, to ją widział.

Na sierpniowe wybory, na które pojechałaś do Mińska, poszłaś z siostrami ubrana w biało-czerwone stroje. Nie bałyście się?

Całą rodziną byliśmy ubrani w ten sposób, rodzice również. Nie mieliśmy wprawdzie białoruskich ludowych strojów, ale staraliśmy się nawiązać do nich akcentami - siostry i rodzice mieli koszule z haftem, ja ręcznie utkany pas. Czy się baliśmy? Nie, wtedy jeszcze nie aresztowano za noszenie tych barw albo mówienie po białorusku, dopiero potem przemoc ze strony reżimu aż tak eskalowała. Na pewno było to jednak otwarte, wręcz manifestacyjne wyrażenie swoich poglądów. Spotkaliśmy się z bardzo miłym odbiorem, wiele osób nam kibicowało, zaczepiało, mówiąc ciepłe słowa. Wśród nich nawet milicjant. Podszedł do nas i powiedział, że on jest sercem po naszej stronie, podobnie większość jego kolegów. - To nie jest tak, że my was nie rozumiemy, że nie trzymamy kciuków -tłumaczył. - Po prostu boimy się, mamy rodziny na utrzymaniu, potrzebujemy tej pracy.

Dlaczego pojechałaś do Mińska na wybory? Nie mogłaś głosować w Polsce?

Teoretycznie mogłam. W praktyce: wiedziałam, że może być to utrudnione. I rzeczywiście, później okazało się, że nie wszyscy, którzy chcieli zagłosować poza granicami Białorusi, mieli taką możliwość. Moja koleżanka jechała do ambasady w Warszawie aż z Poznania, nie udało jej się. Po prostu w pewnym momencie zamknęli drzwi, pod którymi na swoją kolej czekał tłum Białorusinów i powiedzieli, że to już koniec. Starałam się tego uniknąć. To po pierwsze. A po drugie chciałam być tego dnia razem z rodziną. Moja siostra, która mieszka teraz w USA, też przyleciała. Mieliśmy w sobie bardzo dużo nadziei, to były wzruszające chwile. Wieczorem zgromadziliśmy się - razem z wieloma innymi osobami - pod szkołą, gdzie głosowaliśmy. Mieli wywiesić wyniki na drzwiach, tak jak powinno się zrobić. Ale przerazili się tego tłumu i złości, która może wybuchnąć. Stchórzyli. Nie mieli odwagi wywiesić sfałszowanych wyników. Tych, którzy „liczyli głosy”, milicja wyprowadzała wieczorem bocznym wyjściem, żeby uniknąć konfrontacji. Zostałam w Mińsku jeszcze prawie dwa miesiące, do końca września. Codziennie chodziłam na protesty. Każdy dzień to było wielkie wzruszenie, wielkie emocje, nadzieja na zmianę. W pewnym momencie na ulice Mińska wyszło 200 tysięcy ludzi. Mówimy o kraju, w którym mieszka mniej niż 10 milionów ludzi.

Co się stało z tą nadzieją? Protesty straciły na mocy.

Tak bym tego nie nazwała. Po prostu zmieniły swój charakter. Na początku odbywały się na głównych ulicach stolicy, a teraz są rozproszone po obrzeżach, różnych dzielnicach. I bardziej spontaniczne. To o tyle bezpieczniejsze, że OMON nie jest w stanie wysłać swoich oddziałów wszędzie, jest więc mniejsze ryzyko zatrzymania. A nawet, jeśli milicja się zjawi - w swoim sąsiedztwie człowiek lepiej wie, gdzie uciec, gdzie się schować. Jest też więcej protestów kobiet. W pewnym momencie Białorusinki wzięły sprawy w swoje ręce. Gdy w aresztach pozamykano mężczyzn, na ulice wyszły ich żony i partnerki. Na początku była taka zasada, że kobiet - nawet jeśli protestują - się nie aresztuje, bo po co, skoro areszty są przepełnione silniejszymi od nich mężczyznami? Podczas pierwszych dni kobiecych protestów milicja zgłupiała. Wyszli w tych swoich hełmach, z pałami, w pełnym ekwipunku, a przed sobą ujrzeli tłum bezbronnych, drobnych kobiet. Nie wiedzieli, co robić - bo jak to, kobiety pałować? Zajęło im kilka dni, żeby już nie mieć z tym problemu.

Nie odpowiedziałaś na pytanie o nadzieję na zmianę. Wciąż się tli?

Nie, nadzieja się nie tli. Ona jest żywa jak nigdy. Jestem przekonana, że reżim już zdycha. Nie ma drogi odwrotu. Byliśmy przygotowani na walkę i wiedzieliśmy, że dyktatury, która trwa od 26 lat, nie obali się w kilka dni czy tygodni. Ale dni Łukaszenki są policzone. Porwanie - bo to przecież tak trzeba nazwać - samolotu europejskich linii lotniczych i zmuszenie go do lądowania w Mińsku jest punktem zwrotnym. Ego Łukaszenki pewnie zostało połechtane - jakiej to on nie ma mocy! - ale liczę, że przez tę sytuację Zachód się obudzi i zrobi coś więcej niż „wyrażanie zaniepokojenia”. Jasne, Białoruś nie jest częścią Unii Europejskiej, ale jest częścią Europy i to, co dzieje się w Mińsku, ma wpływ na cały kontynent. Sytuacja z niedzieli chyba dobitnie to pokazała.

Tylko że jak zestrzelono samolot lecący nad Donbasem, też skończyło się na pogrożeniu palcem.

To była trochę inna sytuacja.

A nie boisz się, że i wasza walka jest skazana na porażkę? Nawet, jeśli dni Łukaszenki są policzone, to nie oznacza jeszcze narodzin demokracji. Myślisz, że Rosja pobłogosławi waszą wolność i kopnie na szczęście przed drogą na Zachód?

Studiowałam historię sztuki, nie politologię. Nie mam wykształcenia ani wiedzy, która upoważnia mnie do prognozowania możliwych scenariuszy przejęcia władzy. Mam za to serce i to serce podpowiada mi, że nie można się poddawać. Sprawy zaszły już za daleko - morderstwa polityczne, prześladowania, pobicia - żeby teraz zawracać.

Chcesz kiedyś wrócić na Białoruś?

Na pewno nie teraz. Być może już do tej wolnej, nowej Białorusi. Poza tym ułożyłam sobie życie w Krakowie, wyszłam tu za mąż, mam przyjaciół. Szyję gorsety, płaszcze i suknie, mam klientki z całego świata. To już 11 lat, zapuściłam korzenie w Polsce.

Jak się tu znalazłaś?

Rodzice przekonywali mnie, że warto studiować za granicą. Dobrze napisałam maturę, przeszłam rozmowę kwalifikacyjną, dostałam się na studia na Uniwersytecie Jagiellońskim. Nie musiałam za nie płacić, bo załapałam się na program dla osób, które doświadczyły represji politycznych. Chodziło o to, że byłam uczennicą liceum, które nie istniało.

?

Zależało mi, żeby uczyć się w języku białoruskim. Wybrałam liceum, które to umożliwiało, ale władza - uważając, że to kuźnia rebeliantów - zamknęła tę szkołę, jeszcze zanim ja zaczęłam w niej naukę. Uczyliśmy się więc na takich trochę tajnych kompletach, nielegalnie, w partyzanckich warunkach. Wynajmowaliśmy domek, w którym mieliśmy lekcje. Czasem zjawiała się milicja, żeby nas sprawdzić. Wtedy musieliśmy udawać, że prowadzimy klub książkowy, pijemy kawę i rozmawiamy o literaturze.

Dlaczego rodzice chcieli, żebyś studiowała w Polsce? Żebyś miała szansę uciec z Białorusi?

Nie, po prostu uważali, że poziom edukacji w Polsce jest znacznie wyższy niż u nas. Raczej wyobrażali sobie, że zdobędę solidne wykształcenie i wrócę, już z lepszymi perspektywami. Inna sprawa, że od tego czasu sytuacja na Białorusi pogorszyła się na tyle, że teraz już mama i tata nie chcieliby, żebyśmy wracały. Mówię „my”, bo moja młodsza siostra, Anka, też wyjechała z Białorusi na studia, teraz mieszka w USA. Jeszcze młodsza, Sasza, ma 18 lat - w tym roku pisze maturę i też będzie próbowała dostać się na studia do Polski, do Lublina. Ewa to dziewięciolatka, na razie nie myśli o przyszłości, ale pewnie i ona któregoś dnia będzie musiała sobie odpowiedzieć na pytanie, gdzie czeka ją lepsza przyszłość.

A rodzice? Nie chcą szukać lepszej przyszłości gdzieś indziej?

Wczoraj rozmawiałam z nimi na ten temat, bo milicja wtargnęła do redakcji niezależnego portalu tut.by i bez słów wyjaśnienia aresztowała wszystkich dziennikarzy. Radio Swoboda, w którym pracuje ojciec, jest praktycznie ostatnim opozycyjnym medium, które jeszcze działa. Rodzice zdają sobie sprawę, że w każdej chwili do ich drzwi może zapukać milicja. Zasugerowałam im, żeby zawczasu mieli spakowaną walizkę i w razie takiej sytuacji - szybko uciekali. Albo uciekali już teraz.

A oni na to?

„Nie jesteśmy tu sami, mamy w Mińsku jeszcze dwie córki, psa, nasze matki”. Ale myślę, że nie chodzi o to. Oni po prostu są stamtąd, są Białorusinami, chcą walczyć o wolną Białoruś, chcą doczekać momentu, kiedy ona będzie się rodzić. Chcą być częścią tego. Ja ich rozumiem. Przez całe życie ani razu nie słyszałam od nich słów o wyprowadzce. Poza tym, patrząc na to już czysto merkantylnie: oni coś w Mińsku osiągnęli, są kojarzeni. Tata jest dość znanym dziennikarzem, mama jest psychoterapeutką, była też pierwszą osobą na Białorusi, która dostała licencję na prowadzenie wykładów TEDx. W Polsce - gdziekolwiek na świecie - byliby nikim; musieliby zaczynać wszystko od nowa. Po pięćdziesiątce to nie takie proste.

Kiedy na instagramie - a twój modowy profil corsetry&romance śledzi prawie 100 tysięcy ludzi - zamieściłaś wpis o sytuacji na Białorusi, pojawiła się lawina komentarzy w stylu: „O kurczę, czytam to i nie mogę uwierzyć, naprawdę?”, „Mieszkam niedaleko granicy, nie miałam pojęcia, że takie rzeczy dzieją się na Białorusi”, „Ślę buziaczki z USA, rozumiem cię, bo my tu też doświadczamy przemocy ze strony władzy”. Nie masz ochoty potrząsnąć tymi osobami i krzyknąć: Hej, obudźcie się, orientujcie się

Nie mam ochoty nikim potrząsać. Nie oceniam stanu wiedzy innych, nie każdy musi być zorientowany, co dzieje się na świecie. Nie obrażają mnie porównania z protestami w Stanach czy w Polsce, bo uważam, że każdy kraj ma swoje problemy, swoje „najważniejsze sprawy”. A osobom wychowanym w demokratycznym ustroju trudno jest pojąć skalę absurdu, jaki wydarza się w krajach autorytarnych. Najstraszniejsze - i najbardziej niebezpieczne - jest to, że żyjąc w takim gównie, jakie dzieje się w Białorusi, samemu też przestaje się ten absurd dostrzegać.

od 7 lat
Wideo

Jakie są wczesne objawy boreliozy?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Palina Karnei, Białorusinka mieszkająca w Krakowie: W Mińsku możesz dziś zostać aresztowany za cokolwiek - Plus Gazeta Krakowska

Wróć na krakow.naszemiasto.pl Nasze Miasto