Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Pągowski w mieście [wywiad]

Redakcja
Autor ponad tysiąca plakatów opowiada m.in. o skandalu w reklamie i malowaniu fortepianu Chopina, który stoi na pl. Wszystkich Świętych.

Na terenie Krakowa stanęło kilka fortepianów, replik Playela, oryginalnego instrumentu Fryderyka Chopina z końca XiX wieku. Każdy z nich został pomalowany przez innego polskiego plastyka, według osobistych preferencji.

Fortepian autorstwa znanego i cenionego polskiego artysty grafika Andrzeja Pągowskiego można oglądać na pl. Wszystkich Świętych, tuż przy Pawilonie Wyspiańskiego. Właśnie tam plastyk spotkał się z nami, by porozmawiać o reklamie, kontrowersji i kondycji plakatu w Polsce. Zaczęliśmy jednak od projektu "Chopin w mieście", w którym artysta wziął udział.

Jest Pan znanym grafikiem i plakacistą w Polsce, ale bardziej kojarzonym z Warszawą niż z Krakowem. Dlaczego zaangażował się Pan w projekt krakowski?

Z projektem nie miałem nic wspólnego w momencie powstania, natomiast z Krakowem jestem tak naprawdę o wiele bardziej związany, niż z Warszawą. Mam na myśli same działania promocyjne, bo już jakiś czas temu zacząłem pracować u was, robiąc kampanię "Kraków noszę w sobie", pracując przy różnych projektach związanych z Krakowem, jak chociażby Festiwal Plakatu Reklamowego. Myślę, że między innymi dlatego zaproszono mnie do projektu "Chopin w mieście". Oczywiście, jak na wszystkie tego typu pomysły, natychmiast się zapaliłem. Zapał trwał do momentu, kiedy ten fortepian przyjechał do mnie do domu.

Przeraziła Pana forma, czy może kulturowy balast, jaki ciąży na Chopinie? Przecież miał się pan zmierzyć z ikoną kultury Polski.

No właśnie. Naszły mnie te wątpliwości, które pani wymieniła, bo mówimy o kimś wielkim, o kimś bardzo znanym, kto ma za sobą potężny potencjał twórczy. Do głowy by mi nie przyszło, że można nie znać Chopina, ale jak się okazuje - można, bo ponad 80 procent młodych Polaków nie wie, czym zajmował się Chopin! Docierały do mnie te zatrważające badania. Jak robiłem plakat dla biura obchodów,  to zrezygnowałem z bardziej odważnych przerobień Chopina, choć zawsze w swojej twórczości staram się tego pazura gdzieś zamieszczać. W tym wypadku pomyślałem - kurcze, jeśli rzeczywiście tak mała grupa osób kojarzy kompozytora, to może nie warto reszty edukować zupełną nowoczesnością, tylko się odwołać do rzeczy znanych. Kiedy ten fortepian przyjechał do mnie i stanął przede mną, to zwątpiłem. Miałem oczywiście 100 pomysłów, póki go nie zobaczyłem. Myślałem, że pójdzie mi szybko i łatwo, bo wcześniej miałem styczność z podobną akcją w Warszawie, gdzie malowaliśmy krowy. To było bardzo fajne, potężne,międzynarodowe wydarzenie i muszę przyznać, że tam było mi łatwiej. Krowa była prosta i łatwa w obróbce, natomiast ten fortepian jest strasznie skomplikowany w płaszczyznach i jeszcze obciążony kulturowo. Przecież to jest replika instrumentu Chopina!

Pojawiały się w głowie jakieś inne pomysły, zanim trafił pan na ten ostateczny?

Zacząłem iść drogą najgorszą, jaką można było wybrać, czyli szukałem przełożenia mojej twórczości na Chopina. Oczywiście to nie mogło się skończyć dobrze, ponieważ w pewnym momencie utknąłem. Krowę pomalowałem w jeden z motywów z plakatu hamletowskiego, a mianowicie w kruki, Tyle że tu nie chciałem się powtarzać, chociaż te kruki by genialnie wyglądały na fortepianie. Zacząłem więc szukać dalej i okazało się, że po prostu nie mam pomysłu. Dyrektor KBF, Magda Sroka powiedziała mi - Wiesz, ja bym chciała, żeby było na nim widać, że to jest Pągowski. Czyli miałem nie iść drogą chopinowską, tylko zrobić coś od siebie, ale prawdę mówiąc, to była droga ślepa. Pomyślałem, że w ogóle go zburzę, albo pomaluję na wzór sera z dziurami, ponieważ mi ta klapa fortepianu skojarzyła mi się z takim odkrojonym plastrem. Zacząłem nawet to szkicować, ale z drugiej strony pomyślałem sobie, że jak postawię na ulicy ten kawał sera, to dam komunikat ludziom, że tak naprawdę możecie sobie tym Chopinem wykładać kanapki. Ta realizacja rzeczywiście byłaby za odważna na ulice i przyznam szczerze, doszedłem do momentu, kiedy telefon zaczął dzwonić nerwowo, z uporczywym pytaniem: kiedy będzie fortepian?

fot. Łukasz Żołądź

Instrument Pana przeraził, ale w końcu się udało.

Stanął w garażu, więc musiałem przez 2 tygodnie parkować przed domem, a akurat wtedy padał śnieg i były mrozy. Był taki szary, ponury i jakiś taki odpychający. Pomyślałem, że ja go w takim razie sprowadzę do mebla, pomalowałem go na czarno i wtedy zrobił się taki dostojny, konkretny mebel. Któregoś dnia żona podjechała z dziećmi pod dom, syn wysiadł, podbiegł do tego fortepianu, spojrzał i zaczął sobie rączkami po nim biegać, udając że gra. Spojrzałem na to i wtedy wpadł mi do głowy pomysł - ten fortepian został do mnie przywieziony po to, żebym ja - plastyk zostawił na nim jakiś ślad. Wcieliłem się w taką teatralną zabawę: malarz ma brudne ręce, bo maluje farbami. Nagle temu malarzowi przywożą fortepian, więc go przesuwa, opuszcza klapę, coś tam podnosi, ale w końcu myśli - a może ja bym na nim zagrał? I tak próbuje, oczywiście jest beztalenciem muzycznym, wiec tu wciska, tam wciska, tu dotyka, tam popycha, tutaj są jakieś klawisze, tam pedały. Nagle patrzy, a na całym tym eleganckim instrumencie zostało pełno jego śladów. One właśnie, przełożone przez to dotykanie, w moim pojęciu wylewają barwą muzyką, pomysłem koncertu, który malarz zagrał, zaimprowizował. I taki był koniec całego pomysłu. Przy realizacji miałem ogromną frajdę, tylko mnie poniosło do tego stopnia, że jak zobaczyłem, co zrobiłem, to się przestraszyłem, bo był bałagan jak diabli. Krótko mówiąc, pomysł oparł się właśnie na fakcie wstawienia instrumentu do domu artysty, który nie jest do tej sztuki przyzwyczajony, nie jest z nią obeznany. Dopiero co malował obraz, a tu nagle zostawiają taki mebel. Podchodzi, przesuwa go, patrzy: o kurde, zostawiłem ślad, a potem go kusi: może coś spróbuję zagrać. Na gotowym już dziele widać, że wszystkie klawisze są dotknięte, więc ewidentnie on naprawdę, w ogóle nie umiał grać. To jest zapis mojego zmierzenia się z muzyką, z meblem. Efektem tego jest ta barwna erupcja koloru, która mam nadzieję, jest widoczna w moich pracach. Tu nie ma tego Chopina, jest raczej przygoda z meblem, z muzyką, klawiaturą.

Czy Kraków jest gotowy na tego typu sztukę?

Przed chwilą w oknie obserwowałem, jak przechodnie na ten fortepian patrzą i widzę, że ogóle nie reagują, czasami ktoś podejdzie, przeczyta tabliczkę, niektórzy próbują grać, ale większość osób przechodzi. Wydaje mi się, że dzieje się tak dlatego, że to jest strasznie trudny temat. Chyba w głowach ludzi akurat w tym czasie siedzi zupełnie coś innego. Jesteśmy świeżo po wielkiej tragedii. Poza tym, ludzie są tak strasznie atakowani w tej chwili różnymi ulicznymi reklamami, że ten projekt jest minimalnie za mały. Jeżeli można mówić o zaletach, to na pewno pomalowanie repliki fortepianu przez artystów i szansa powiedzenia, jak podchodzę do samego Chopina, jest świetnym pomysłem. Natomiast wadą tego jest niestety ilość i takie rozstawienie po Krakowie. Te rzeźby powinny stać w jednym miejscu, wtedy robiłyby większe wrażenie. U mnie w garażu ten instrument był gigantyczny, ale tutaj jest maluteńkim elementem, który przegrywa delikatnością swojego wyrazu plastycznego chociażby z billboardem, mówiącym, jak wytresować smoka, czy z reklamą na tramwaju, a nawet z tą dziewczyną jadącą na rowerze w krótkiej czerwonej sukience.To po prostu jest miasto, to nie jest płaszczyzna jak plakat, który ma szansę zadziałać komunikatem. W tym wypadku trzeba podejść, zastanowić się, o co chodzi, a ludzie są zabiegani.

Może rzeczywiście, wszystkie fortepiany postawione w jednym miejscu wzbudziłyby większe zainteresowanie?

Zdecydowanie! Odniosę się znowu to przekładu malowanych krów. W całej Warszawie było ich ok. 100 i też ginęły w konfrontacji z przestrzenią miejską, natomiast kiedy stanęły w jednej masie, na Krakowskim Przedmieściu, to robiły potężne wrażenie. Patrzyłem na prace kolegów, którzy robili inne fortepiany i zauważyłem, że wszyscy subtelnie podeszli do tych mebli, wiec na pewno lepiej dla tej akcji by było, gdyby one stały w jednym miejscu. Widziałem zdjęcia, kiedy pokazano wszystkie dzieła na Rondzie Mogilskim i myślę, że właśnie tak powinno to wyglądać. Wtedy robiły kolosalne wrażenie. Nawet jakby stały 4 obok siebie, to już by było inne działanie. Może powstaną jeszcze 2 czy 3 kopie i uda się je pogrupować. Poza tym, tu obok jest przystanek, więc większość ludzi jest zajęta tym, czy nadjeżdża tramwaj. Podejrzewam, że wielu ludzi nawet może tego mebla nie kojarzyć, odbierają to wszystko, jak jakiś happening.

Dziś chyba trudno jest przykuć uwagę, a szczególnie ciężko jest ludziom skupić się na sztuce ulicznej. W Krakowie pojawia się coraz więcej tego typu elementów.
Zawsze wspominam, jak zaczynałem robić plakaty i jak tylko się pojawił któryś na ulicy, to chodziłem i sprawdzałem, czy ludzie reagują. Do dziś mi to zostało i mam świadomość, że zrobiłem ich bardzo dużo przez wiele lat, a moje prace, billboardy społeczne, plakaty do filmów Kieślowskiego były i są nadal szeroko komentowane. Natomiast wiem też, że dziś jest strasznie trudno zwrócić uwagę, szczególnie właśnie w przestrzeni miejskiej. Znowu odwołam się do przykładu fortepianów - tu ten element wysublimowanego mebla, delikatnego, ubranego w delikatną grafikę po prostu w mieście ginie.

Może powodem tego jest zalewająca nas papka plakatowa? Większość jest robionych jednym wzorem, często nieciekawym, prostym. Dlaczego miasta są oklejane takimi billboardami?

Tu się przekłada interes klienta i płacenia. Dziś już artysta nie może robić, co mu w duszy gra, tylko jest zamówienie i plastyk ma wykonać to, za co mu płacą. Zleceniodawcy mają pewne wymagania, jak choćby lista sponsorów, patronów medialnych, która musi się znaleźć na plakacie. Bardzo często przychodzą do agencji, wiedząc dokładnie, czego chcą, a czego nie i narzucają swoja wizję grafikom. Mnie się udaje przemycać swoje pomysły, bo do reklamy przeszedłem już ze znanym nazwiskiem. Mimo że czasami muszę robić rzeczy, które są ewidentnie bardziej komercyjnie, to nadal mam możliwość robienia plakatów z dużą dozą wolności. Wiem, że dziś młodym grafikom, czy plastykom ciężko jest się przebić przez te wymagania klientów, ale czasami się udaje. Najważniejsze to pomysł i wiara. Jeśli ktoś nie uwierzy, że ma wizję, to często powstają takie papki, niestety.

Pągowski to już właściwie marka.

Tak i właśnie dzięki tej marce, wolno mi czasami powiedzieć "nie".

Nawet jeśli ktoś nie zna tego nazwiska, to z pewnością kojarzy pański plakat antynikotynowej kampanii społecznej  "Papierosy są do dupy".

Jakieś 14 lat temu poproszono mnie o zrobienie plakatu dla dzieci. Spytałem wówczas, co ma być na tym plakacie i usłyszałem - no, żeby dzieci nie paliły, albo żeby rodzice przy dzieciach nie palili, może "tatusiu, mamusiu nie palcie", albo "chce być zdrowy i nie palę". Wtedy, podobnie jak przy fortepianie, długo myślałem: Boże drogi, to co ja mam tym dzieciom powiedzieć?. Żona siedziała obok i rzuciła: Powiedz, że papierosy są do dupy! I tak zostało, tak powstał plakat. Tylko dlatego, że ówczesny minister się na to zgodził, pomysł przeszedł i po latach jest nadal kultowym, najbardziej rozpoznawalnym plakatem antynikotynowym w Polsce. Niedawno ministerstwo zdrowia zdecydowało o jego wznowieniu i zaproponowano z tej okazji, bym dorobił drugi, podobny. Narysowałem  dziewczynkę i oprócz tego, zrobiłem jeszcze inny plakat "Palę, więc śmierdzę" skierowany do kobiet, bo w kontakcie z palącą, w momencie przywitania się, po prostu czuję smród. Boże, jak się moje znajome na mnie obraziły! Jak pytały, dlaczego to zrobiłem, odpowiadałem krótko: bo Śmierdzicie i tyle. I znowu pojawiły się pytania: dlaczego tylko kobiety? Dlatego, że ja kocham kobiety i nie chcę, żeby śmierdziały, a faceci niech sobie śmierdzą.

Andrzej Pągowski

Jest jakaś recepta na dobry plakat?
Oczywiście że jest!, Przede wszystkim musi być pomysł. To jest całkowicie niezależne, bo można być niewiarygodnie utalentowanym manualnie projektantem, ale można nie mieć pomysłów. Można też mieć świetne pomysły, tylko nie mieć talentu plastycznego, by je zrealizować. Do tej recepty trzeba dołożyć też duży pierwiastek szczęścia. Ja miałem i mam gigantycznego farta do momentu, bo gdybym nie był w krajowej agencji na praktyce, to nie zrobiłbym plakatu pierwszego kosmonauty, gdybym nie poznał Ireny Strzałkowskiej z TORu, to by mnie nie poznała z Krzysztofem Kieślowskim, który powiedział: Andrzeju, póki ja będę żył, to będziesz robił moje plakaty. I tak rzeczywiście było, robiłem wszystkie plakaty do jego filmów. Gdybym w latach  80-tych nie zrobił Kieślowskiego, czy Holland, to by cała grupa ich kolegów nie zwróciła się do mnie po plakaty. Takim łańcuszkiem doszedłem do tego, co mam teraz, ale jak zaczynałem, to wszyscy ci znani i znaczący w świecie sztuki ludzie byli młodymi, początkującymi artystami. Trzeba mieć ten moment szczęścia do ludzi, do sytuacji. Potrzebna jest również, a może przede wszystkim, chęć i determinacja. Ja na przykład zazwyczaj nie odmawiam, kiedy mnie ktoś prosi o zrobienie plakatu. Choćbym siedział po nocach, to robię. Jak widać, jest kilka elementów, które muszą się połączyć, by powstał dobry plakat, ale bez pomysłu, warsztatu i odrobiny szczęścia, się nie uda.

W ciągu tych kilkudziesięciu lat nie odmówił Pan ani razu? Trudno mi w to uwierzyć.

No, może kilka razy. Jakiś czas temu poproszono mnie o zrobienie plakatu przekonującego kierowców, żeby nie wsiadali po alkoholu za kierownicę. Poprosiłem zleceniodawcę, żeby mi powiedział, jaka to jest grupa. Pierwsze, co przyszło mi do głowy, kiedy usłyszałem hasło - pijany kierowca - to młody człowiek, po imprezie, po paru kieliszkach czy piwach, popisujący się brawurową jazdą. Byłem w potężnym szoku, kiedy się dowiedziałem, że zdecydowana większość złapanych po kieliszku za kierownicą, to są ludzie stateczni, ojcowie, bardzo często z całą rodziną w samochodzie. Dla mnie to jakiś totalny absurd! Wycofałem się, bo co ja mogę takiemu dorosłemu facetowi, w przedziale 40-60 lat, powiedzieć? Jak ja mam do niego dotrzeć, kiedy on świadomie pije i wsiada za kierownicę z całą rodziną? Młodemu mogę powiedzieć, że masz zdecydowanie więcej przed sobą, niż za sobą, mogę apelować, że mu jest tak fajnie w życiu, że może szkoda to tracić. Ale co powiedzieć człowiekowi, który już pewną część życia przeżył, ma w aucie żonę i dzieci i wiezie ich pijany do domu? Po prostu ręce opadają. Zrezygnowałem z realizacji, bo bym musiał sfotografować roztrzaskaną rodzinę i po prostu pokazać masakrę.

Przecież ma Pan w swoich zbiorach mocne plakaty, rysunki i billboardy.

Owszem, był taki moment, po papierosach, po kiju bejsbolowym, i po kampanii "Jest ok, nie pękaj" z prezerwatywą na kciuku, że media porównywały mnie do Toscaniego, skandalisty znanego z reklam Bennettona. Ja robię plakat zawsze z założeniem widoczności, czyli robię go po to, by zabolał, by jakkolwiek zwrócił uwagę na problem. Prawda jednak jest taka, że dziś jest strasznie trudno to wywołać, bo już wszystko w reklamie było, poszło za daleko. Trudno jest znaleźć taki kanał, który zaboli, szczególnie przy kampaniach społecznych.


Andrzej Pągowski

Coraz częściej w reklamie łamie się tabu. Sięga się po obraz przemocy, często bezpośrednio epatuje się seksem, wykorzystuje się motywy religijne, obrazoburcze. Czy w dzisiejszej reklamie rzeczywiście wszystkie chwyty są dozwolone?

W ubiegłym roku byłem jednym z jurorów Festiwalu Plakatu Reklamowego tu, w Krakowie i bardzo mocno obstawałem za nagrodzeniem plakatu "Bez wody nic nie ma", gdzie była tylko biała, czysta kartka i dokładnie ten napis, nic więcej. Może dziś właśnie czysta forma, czysta płaszczyzna przyciąga większą uwagę. Na przykład okładka Przekroju, upamiętniająca tragedię pod Smoleńskiem - cala czarna i na niej jest tylko napisana data - to bardziej działa na świadomość odbiorcy, niż okładka pełna głów. Do tego dochodzi jeszcze etyka projektanta, jego gust, jego odpowiedzialność. Niestety środowisko reklamowe, poza profesjonalizmem wielu działań, które są ewidentne, też charakteryzuje się tym, że czasami kolegów w agencjach bawią pomysły, które tylko ich bawią. Z racji potężnej siły rynku reklamowego, bo przecież to jest dziś rynek, który kształtuje gusty, etykę i zachowania, ta misja często staje się żałosna, działając na zasadzie: jak pokażemy dziewicę z językiem na krzyżu, czy coś takiego, to zadziała. Moim zdaniem, to już właśnie nie działa. Bardzo łatwo wyczuć, które kampanie są tylko po to, żeby o nich mówiono, a twórcy przyjmują wszystkie ciosy na klatę, byle o nich mówili, a które są wynikiem przemyślanego procesu twórczego. Tych drugich, gdzie twórcy tak fajnie wykombinowali, że skora cierpnie, jest bardzo mało, albo ich prawie nie ma. To, że epatujemy jakimś mocnym zdjęciem, to stanowczo za mało, by dziś zwrócić uwagę.

Takie zdjęcie znalazło się billboardzie tegorocznej edycji festiwalu Misteria Paschalia. W Krakowie plakat był szeroko komentowany, pojawiły się też głosy oburzenia, że jest za mocny.
A mi się ta wizualizacja bardzo podoba! Ci, co go skrytykowali, popełnili podstawowy błąd - ocenili działanie reklamowe przez pryzmat obrazów, sztuki malowanej. My, twórcy reklam, pracujemy na ulicy, do odbiorcy. Jak robię plakat, to musi go zrozumieć ktoś, kto w ogóle nie czyta, jak również ten, kto czyta Dana Browna i ten, czytający Hemingwaya. Nie możemy robić do każdej grupy oddzielnych plakatów, bo poniesiemy klęskę. Billboard Misteria Paschalia z tym zakrwawionym chłopakiem, jest wstrząsający. Autorem zdjęcia jest mój wielki kolega i przyjaciel Robert Wolański, którego ja wcale nie traktuję jak fotografa modowego, jak określiła go jedna gazeta, tylko jak profesjonalistę w robieniu zdjęć. Trochę mi w tym plakacie przeszkadza teatralność make-up'u, bo rzeczywiście bym trochę zbrudził tę postać. Poza tym, ja bym go zrobił inaczej, na przykład usunął bym to tło z tyłu, bo uważam, że przy tak potężnym działaniu samego ciała, ten obraz w tle nie jest potrzebny. Może ktoś powinien równolegle stać obok i komentować na bieżąco, może  tam zabrakło tego grafika, żeby powiedział: słuchaj, trochę to za bardzo portretowe, za stateczne. Tak czy inaczej, działanie na ulicy jest ogromne! A moim ulubionym był ten zeszłoroczny, do motywu "Stabat Mater", przepiękny, cudowny kompozycyjnie, piekielnie designerski, czysty!

Czy plakat jest dzisiaj sztuką?

Zdecydowaniem tak, bo zarówno Bienalle w Katowicach, jak Salon Plakatu udowadniają, że jest strasznie dużo twórców zainteresowanych tą formą. On ginie na ulicy, znika, zostaje zawładnięty, ale te najbardziej wartościowe rzeczy są widoczne. Salon pokazuje, że bardzo wielu artystów cały czas te plakaty robi. W najlepszych latach swojej twórczości robiłem 70-80 rocznie, teraz robię 5 -10 i podobno jestem w czołówce,więc rozumiem, że koledzy robią po 2-3. Największa trudność jest z młodymi, bo nie chcą za bardzo podpisywać się pod swoimi plakatami, jakby się ich wstydzili. Słyszę często na przykład stwierdzenia: to takie nie moje, klient mi kazał. Problem polega na tym, że takie podejście i działanie unifikuje. Ta nowa grupa jest straszliwie wspólna plastycznie, tam się nic nowego nie dzieje, ciągle te same kreski, styl, Wierzę jednak, że to nie wynika z ręki, ale z urządzeń, które stosują.

Rozmawiała Aleksandra Parzyszek


Andrzej Pągowski to absolwent Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Poznaniu (Wydział Plakatu, dyplom u prof. Waldemara Świerzego). Jest autorem ponad 1000 plakatów wydanych drukiem od 1977 roku w Polsce i zagranicą. Ponadto zajmuje się ilustracją książkową i prasową, jest autorem okładek wydawnictw płytowych, scenografii teatralnych i telewizyjnych, scenariuszy filmów i teledysków.

Od roku 1986 był dyrektorem artystycznym i graficznym wielu pism, najdłużej w polskiej edycji miesięcznika "Playboy". W 1989 roku założył STUDIO P i rozpoczął pracę w reklamie, nie przerywając indywidualnej twórczości graficznej. Studio  P na przestrzeni 12 lat przekształciło się ze studia graficznego w Agencję Reklamową oferującą pełen zakres usług.

Swoje prace prezentował na wielu wystawach indywidualnych w kraju i zagranicą. Jest też laureatem kilkudziesięciu nagród polskich i zagranicznych, wśród których warto wymienić kilkanaście najwyższych trofeów na Międzynarodowym Konkursie na Najlepszy Plakat Filmowy i Telewizyjny w Los Angeles oraz kilka nagród głównych na Międzynarodowym Konkursie na Plakat Filmowy w Chicago. W ostatnich latach do kolekcji nagród przybyły trofea przyznawane za osiągnięcia reklamowe Agencji Reklamowej STUDIO P Andrzeja Pągowskiego. W 2005 roku założył firmę "KreacjaPro", w której jest dyrektorem kreatywnym.

W roku 2007 obchodził 30. lecie pracy twórczej. Zainaugurowała je wystawa "Andrzej Pągowski – Plakaty teatralne" prezentowana w czasie 2. Festiwalu Plakatu Reklamowego w Krakowie. Podczas 32. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni wśród imprez towarzyszących odbyła się wystawa "Andrzej Pągowski – Plakaty filmowe".

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Nie tylko o niedźwiedziach, które mieszkały w minizoo w Lesznie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na krakow.naszemiasto.pl Nasze Miasto