Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Literacki debiut Małgorzaty Ciechanowskej [zdjęcia]

Mateusz Stępień
Tomasz Bołt/archiwum
20-letnia inowrocławianka Małgorzata Ciechanowska napisała książkę. „Z życia zdeklarowanej singielki” to jej literacki debiut.

Mateusz Stępień: Masz 20 lat, od roku jesteś technikiem geodetą, za kilka dni na półki księgarń w kraju trafi twoja debiutancka książka „Z życia zdeklarowanej singielki”. Jak to się stało?
Małgorzata Ciechanowska, autorka książki „Z życia zdeklarowanej singielki”: Powiedzmy, że jestem prawie technikiem geodetą. Oficjalnie mam w dokumentach jedno uprawnienie w tym zawodzie. Ale wracając do pytania, chodzi o to, że wszystko o czym wspomniałeś niewiele ma ze sobą wspólnego?

Trochę tak.
Bo tak już ze mną jest. Na przekór innym, pod prąd i żeby pokazać, że kto jak kto, ale ja, to akurat potrafię i na pewno dam radę.

Nie chciałaś zostać geodetą?
To było trochę inaczej. Skończyłam gimnazjum i stanęłam przed wyborem szkoły średniej. Nie bardzo wiedziałam na co się zdecydować. Ale od wielu osób słyszałam, żeby nie wybierać kierunku związanego z liczeniem, liczbami i w ogóle szeroko pojętą matematyką.

Dlaczego?
Bo niewiele da mi to później w życiu. Mówię to, co wtedy słyszałam. A każdy kolejny taki głos - na nie, coraz bardziej przybliżał mnie do tej, tak odradzanej przecież przez wielu, matematyki. W końcu nadszedł pierwszy dzień września, rozpoczęcie roku szkolnego, uroczysty apel i ja - stojąca wśród uczniów czteroletniego technikum: kierunek - geodeta, szkoła - Zespół Szkół Ponadgimnazjalnych im. Gen. Władysława Sikorskiego, czyli popularna inowrocławska „Budowlanka”.

Ciekawy kierunek?
Pewnie! Przedmioty były ciekawe, nauka szła mi dobrze. Rok temu zdobyłam tytuł prawie technika (śmiech), o czym wspomniałam na początku i najważniejsze dla mnie - zdałam maturę.

Gdzie w tym wszystkim książka?
Pomysł zrodził się na lekcji trygonometrii.

Pytałem poważanie.
Ale naprawdę!

Jak więc się to stało?
To było w trzeciej klasie. Podczas lekcji nauczycielka powiedziała nam mniej więcej coś takiego: „Żaden dokument i inny papier, nie pomoże wam w życiu, jeśli nie będziecie mieć pomysłu na siebie.” A ja właśnie miałam - chciałam napisać książkę. I po szkole, tego samego dnia, zaczęłam pisać pierwszy rozdział.

Prowadziłaś już wtedy bloga w internecie. Jakieś przetarcie miałaś.
„Jakieś”, to naprawdę odpowiednie słowo. Zresztą, to był zupełnie inny blog, niż ten, który funkcjonuje teraz. Pod względem wyglądu i grafiki - to raz. Dwa - była inna nazwa. Wtedy „Gosia bloguje”, obecnie „GosiaC”. I trzy - przede wszystkim - w kontekście treści, które dojrzewały razem ze mną. Na blogu poruszam przeróżne tematy. Obserwuję, co dzieje się w kraju i na świecie, jak omawiane są w mediach sprawy światopoglądowe, podpatruję kampanie polityczne, śledzę wypowiedzi osób ze świecznika - celebrytów, polityków i konfrontuję je ze swoimi przemyśleniami. Na początku tak naprawdę uczyłam się pisać i blogować. Ale od momentu, gdy założyłam bloga, licząc do dzisiaj, a to już cztery lata, moje pisanie przeszło ewolucję. Do dzisiaj formułują się moje poglądy. Co nie zmienia faktu, że to, co myślę - od razu piszę i publikuję.

Który wpis zyskał największą popularność?
Temat feministek, bez dwóch zdań. Od razu trafił na główną stronę Wykop.pl. Dostał masę komentarzy, które - jak to w przypadku tego serwisu - raczej nie należały do „lekkich” i przyjemnych w odniesieniu do tematu i samego autora.

Wróćmy do książki. Tamtego dnia, po szkole, zaczęłaś pisać pierwszy rozdział. Od razu wiedziałaś o czym będzie książka?
Wiedziałam, jaki wybiorę gatunek i formę. To od początku miała być fikcja literacka. I głównym bohaterem musiała być kobieta.

Musiała?
Tak, nie było innej możliwości. Cała ja. Jak sobie coś postanowię, to tak już jest. Wiedziałam też, że kobietę sportretuję najlepiej.

Wybrałaś gatunek, ustaliłaś płeć głównego bohatera. Po tym przychodzi kolejny etap - pozostałe osoby, charakterystyka, rozpisanie fabuły, głównych i pobocznych wątków.
I z pomocą znów przyszła mi moja „Budowlanka”.

Znów lekcja matematyki?
O nie, nie (śmiech). Tym razem geografia. A dokładniej nauczycielka tego przedmiotu. Po części jest protoplastą książkowej bohaterki, bo ukradłam trochę z jej wyglądu zewnętrznego… No dobra, całkowicie zdarłam z niej skórę i przeniosłam na strony książki. Oprócz tego wzięłam też jej imię i przy okazji kilka innych cech - niski wzrost i przebojowość, bo wszędzie jest jej pełno - oczywiście, w pozytywnym znaczeniu tych słów. Taka właśnie jest pani Izabela, moja była nauczycielka i moja Iza w książce. I to wszystko. Resztę Izy wymyśliłam sama.

Doradzał ci ktoś w pisaniu, podpowiadał, podrzucał pomysły?
W szkole, na lekcjach, wiadomo, liczyłam zadania, jak każdy. Ale między zajęciami i po nich, angażowałam się w - że tak to tak to ujmę - kulturowe życie szkolnej biblioteki. Spędzałam tam każdą wolną chwilę, non stop coś czytałam, jeszcze więcej wypożyczałam. Nawiązałam świetny kontakt z panią, która tam pracowała. Dużo rozmawiałyśmy o literaturze, pomagałam jej w zamówieniach nowych książek do placówki. W sensie, proponowałam, co może zainteresować moich rówieśników. I tak np. do biblioteki trafiły wszystkie części „Gry o tron”. Bo choć fantastyka, jako gatunek literacki, nie bardzo mi pasuje, to akurat ta konkretna pozycja niesamowicie mnie wciągnęła. Podczas któregoś dnia w bibliotece, właśnie od pani Bożeny usłyszałam, że w książce nie powinno być zbyt wielu bohaterów, bo czytelnik szybko się zgubi. Dokładnie tak, jak w „Grze o tron”. Bo tam, co kilka kartek ktoś umiera. I wzięłam sobie tamtą podpowiedź do serca.

Napisałaś pierwszy rozdział. Co było dalej?
Miesiąc pisania. Potem to czytałam i zmieniałam, usuwałam, dopisywałam, znowu usuwałam i tak w kółko. „No dobra - jest”, pomyślałam w pewnym momencie i po tym przyszło kilka tygodni przerwy. W czwartej klasie technikum nastąpił okres, w którym miałam mało wolnego czasu. Najpierw przez przygotowania do studniówki, potem samą imprezę, były też sprawdziany w szkole, nauka do matury itd. W końcu wróciłam.

Do pisania kolejnego rozdziału?
Do pisania - tak, ale od nowa. Jeszcze raz przeczytałam pierwszy rozdział, i kolejny, i jeszcze raz, i kilkoma następnymi kliknięciami myszki wszystko usunęłam. Do niczego się to nie nadawało, to były jakieś bzdury, wszystko bez sensu. Nawet płytkiego, więcej - bardzo płytkiego, bo o głębszym sama bałam się pomyśleć. Ale potem wszystko już szło po kolei i tak jak powinno być - rozdział po rozdziale, nowi bohaterowie, ale zgodnie z zasadą, żeby nie było ich za dużo, nowe wątki, rozwinięcie poprzednich. I tak poszło.

Rodzina dopingowała?
Nikt o tym nie wiedział. Nikomu nie powiedziałam, że piszę książkę. Owszem, wiedzieli, że prowadzę bloga i coś tam stukam w klawiaturę, ale nie domyślali się, że pracuję nad dłuższą formą.

I wszystko już później szło bez problemów?
Jeśli chodzi o pisanie, to tak, jak najbardziej. Miałam mnóstwo tematów do opisania. Jestem typem obserwatora. Dyskretnie podpatruję ludzi, podsłuchuję, o czym mówią. Zresztą, można to przeczytać na moim blogu, przyznaję to wprost, nigdy się z tym nie kryłam. Podobnie jest w książce. Jeśli chciałam rozpisać jakąś historię wcześniej ją podpatrzyłam, usłyszałam lub byłam jej bezpośrednim świadkiem. Potem przerabiałam takie wydarzenie na swoją, książkową wersję. I tak, żeby wszystko pasowało. Nie kryję się też ze swoją szczerością i łatwością w wyrażaniu myśli. Jeśli gdzieś w tekście chcę użyć - i teraz, tutaj, powiem to bardzo łagodnie - nie do końca cenzuralne słowo, to nie zastanawiam się nad tym, tylko to piszę.

Wrócę na chwilę do problemów. Powiedziałaś, że nie było ich podczas pisania. A w innych aspektach? Była chwila zwątpienia?
Była, ale tak bym tego nie nazwała. Bo to nie była chwila, a cały dzień. I nie zwątpienia, a rozpaczy.

Aż tak?
I działo się to nie tak dawno temu. Książkę pisałam przez rok. Gdy czułam, ale już tak naprawdę mocno, że jest gotowa, wysłałam do wydawnictwa Novae Res. Po miesiącu dostałam odpowiedź i przeżyłam pierwszy szok. Spodobała się, została zaakceptowana, będziemy drukować. Piękne uczucie! Sięgnęłam po telefon i zaczęłam dzwonić po rodzinie i płacząc dzieliłam się swoim szczęściem. Później emocje opadły, minęło kilka miesięcy, życie toczyło się dalej, normalnie. Było po całym procesie wydawniczym - tekst przeszedł przez ręce osób odpowiedzialnych za redagowanie i korektę, grafik zaproponował okładki - wybraliśmy od razu, nad tytułem, choć były trzy wersje, też szybko doszliśmy do porozumienia. I wtedy nastąpił drugi szok. Wiesz, tak nagle, wziął się znikąd. Znów płacz, tak jak za pierwszym razem. A może nawet i większy. Ale wtedy to był płacz ze szczęścia, a miesiąc temu, bo to się działo pod koniec marca - płacz z rozpaczy.

Co było dalej?
Napisałam książkę i mnie, jej autorce, wiadomo, wydaje się, że jest ciekawa. Wydawnictwo ją zaakceptowało, czyli wszystko powinno być w porządku. Ale czułam gdzieś w sobie, w środku mnie, że tak nie jest. Wszystkie umowy podpisane, książka w drukarni, a ja zalana łzami. I zrozpaczona zastanawiałam się, jak całość zostanie odebrana przez czytelników, czy w ogóle będzie miała czytelników, ile sprzeda się nakładu, czy kogoś zainteresuje i czy ja w ogóle ją dobrze napisałam, czy mogłam coś zrobić lepiej - coś dopisać, może usunąć? Biłam się z myślami. Chciałam dzwonić do wydawnictwa i pytać, czy uda się to jeszcze wszystko wycofać, odwołać, anulować umowy. Emocjonalna katastrofa. A wiesz, gdzie odbywał się ten mój dramat?

Nie mam pojęcia. Gdzie?

W łazience. Leżałam w wannie. Tam dopadła mnie panika, co dalej. Na szczęście skończył się tamten dzień i wszystko wróciło do normy.

Z tego, co słyszałem, książka dobrze rozchodzi się w przedsprzedaży.
Teraz jestem dużo spokojniejsza. Ale co ja wtedy przeżywałam (śmiech). Teraz się z tego śmieję, ale wtedy czułam się zupełnie inaczej.

Iza, główna bohaterka książki, też tak reaguje? Ma jakieś twoje cechy?
Aż tak, to nie. Ale coś ze mnie ma na pewno. W książce są dialogi i jest w nich dużo ze mnie, z mojego życia. W takim kontekście, że używam podobnej składni i dobieram podobnych słów podczas rozmów z innymi.

Kim jest główna bohaterka?
Iza pracuje w salonie sukien ślubnych. Jak w tytule - jest zdeklarowaną singielką, ale gdzieś tam w środku marzy, że kiedyś i ona kupi taką, śnieżnobiałą suknię i z mężczyzną swojego życia stanie przed ołtarzem. Ale spokojnie, fabuła nie przypomina kolejnego odcinka „Mody na sukces”. Są szaleństwa, dramaty, co chwilę coś się dzieje. Są faceci, musieli być i jest ich dokładna charakterystyka. Jestem ciekawa, ilu czytelników po przeczytaniu książki dojdzie do wniosku, że ma styczność z takimi typami facetów na co dzień. I romanse, ich też nie mogło zabraknąć.

Coś jeszcze łączy cię z fikcyjną Izą?
Wino. Książka jest nim przesiąknięta. Lubię ten trunek, nie powiem, choć na pewno nie w takim stopniu jak ona. A teraz tak sobie myślę, że wtedy, miesiąc temu, w wannie, tego wina mi trochę brakowało (śmiech).

W takim razie co na pewno was różni?
Ja nigdy nie byłam singielką. I nie będę!

Jakie są twoje najbliższe plany?
Od nowego roku akademickiego chcę się podjąć studiów. Wybrałam już nawet kierunek.

Znowu na przekór komuś?
Tym razem nie. Bibliotekoznawstwo na Uniwersytecie im. Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy. Z miłości do książek.

A twoje książki? Będą kolejne?
Na pewno, taki przynajmniej mam plan. Nie wiem, czy będzie to coś nowego, czy coś w rodzaju drugiej części „Z życia zdeklarowanej singielki”, bo… Zresztą, nie będę mówić o zakończeniu. Zapraszam do księgarń, lektury i potem - jeśli ktoś będzie miał ochotę - do kontaktu ze mną. Bardzo się ucieszę.


emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Instahistorie z VIKI GABOR

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na inowroclaw.naszemiasto.pl Nasze Miasto