Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Kosowski: Nie żyję przeszłością, staram się patrzeć do przodu

Bartosz Karcz
Wojciech Matusik
- Jednego czego żałuję, to że nie awansowaliśmy do Ligi Mistrzów. Gdyby nam się to udało, to Kraków chyba już kompletnie by oszalał - powiedział w rozmowie z Bartoszem Karczem, Kamil Kosowski - piłkarz Wisły Kraków.

Ma Pan poczucie, że po podpisaniu kontraktu z Wisłą wyszedł Pan na ostatnią prostą w swojej karierze?
- Jest takie powiedzenie "nigdy nie mów nigdy". W tym przypadku jednak wszystko wskazuje na to, że Wisła jest ostatnim klubem, w jakim zagram jako profesjonalny piłkarz. Tak to sobie wymarzyłem. Jeśli po tym półroczu będzie możliwość przedłużenia kontraktu o kolejny sezon, to chętnie to zrobię. Mam pół roku, żeby udowodnić swoją przydatność. Gdyby rzeczywiście latem udało mi się podpisać jeszcze jeden kontrakt na sezon, będzie to już ostatni rok w mojej karierze.

Gdy już wiedział Pan, że kolejny raz wróci do Wisły, to pojawiły się wspomnienia, jak to było za pierwszym razem, gdy przenosił się Pan z Zabrza do Krakowa?
- Chyba jeszcze za wcześnie na takie podsumowania. Nie żyję przeszłością, staram się patrzeć do przodu. Mam w domu wiele pamiątek z mojej kariery, ale ich nie przeglądam. Nie oglądam też swoich meczów z przeszłości. Ciągle jeszcze gram w piłkę i teraz mam przede wszystkim nadzieję, że runda wiosenna będzie lepsza i dla Wisły i dla mnie. Czekam, żeby znów zagrać na tym stadionie dobry mecz.

Mimo wszystko chciałbym, żebyśmy porozmawiali o tym pierwszym okresie pańskiej przygody z Wisłą, bo tamte czasy sprawiły, że dzisiaj zaliczany Pan jest do legend tego klubu. Czy to prawda, że do Wisły trafił Pan trochę przez przypadek?
- Powiem szczerze, że do dzisiaj do końca nie wiem, jak to wyglądało. Słyszałem, że Wisła chciała wtedy Jacka Krzynówka, że z Górnika do Krakowa miał przejść Grzesiek Lekki. Pamiętam, że pewnego dnia, gdy przebywałem na zgrupowaniu młodzieżowej reprezentacji Polski, zadzwonił do mnie prezes Płoskoń i powiedział, że idę do Wisły. Odparłem, że potrzebuję trochę czasu na zastanowienie, ale z prezesem się nie dyskutowało. Odparł, że albo idę do Wisły, albo nigdzie. Rozmowa była więc bardzo krótko, a że w tamtych czasach każdy z młodych chłopaków chciał grać w takim klubie jak Wisła, więc już nie było się nad czym zastanawiać i znalazłem się w Krakowie.

Chyba nigdy nie żałował Pan tej decyzji.
- Absolutnie. Mogę nawet powiedzieć, że czuję się jak wychowanek Wisły. Tutaj wchodziłem do prawdziwej, dorosłej piłki. Pamiętam, że do drużyny wprowadzał mnie nasz obecny trener, Tomasz Kulawik. Prócz sportowych sukcesów, przeżyłem w Krakowie mnóstwo wspaniałych chwil. Poznałem tutaj wielu świetnych kolegów. Niektórzy są moimi przyjaciółmi do dzisiaj i zostaną nimi pewnie już do końca mojego życia.

W czym tkwił fenomen tamtej drużyny, że ogrywaliście w Polsce kogo chcieliście?
- Czasami tak jest, że w jednym miejscu i czasie spotka się grupa ludzi, która nadaje na tych samych falach. Grupa utalentowana piłkarsko. Jak doda się do tego jeszcze trenera, który pomaga, a nie przeszkadza, to rodzi się wynik. To tak działa na całym świecie. Atmosfera jest bardzo ważna. Weźmy przykład Ruchu Chorzów z poprzedniego sezonu. Drużyna bez gwiazd zdobyła tytuł wicemistrza Polski. Kilka lat temu to samo miało miejsce w Bełchatowie czy Lubinie. W Krakowie w tamtych latach też tak było. W ogóle w Polsce po boiskach biegali wtedy piłkarze z dobrych roczników. Teraz też tacy zawodnicy się pojawiają, choćby w Legii Warszawa. Nie ma ich już jednak w polskiej lidze tak wielu. Dzieje się tak dlatego, że najzdolniejsi bardzo szybko wyjeżdżają. W tamtych latach aż takich możliwości nie było, a z Wisły w ogóle było ciężko odejść. Prezes Cupiał stawiał na sukces i widać było, że te sukcesy drużyna odnosiła.

Miał Pan wtedy opinię chłopaka, który nie tylko dobrze gra w piłkę, ale również potrafi się mocno zabawić. Kibice za to też Pana kochali, że "Kosa" potrafił zabalować, ale jak przychodziła sobota, to był najlepszy na boisku. Ile w tych opowieściach jest legend, a ile prawdy?
- Każdy wiek ma swoje prawa. Ja wtedy żyłem na całego. Jak szliśmy z chłopakami się bawić, to właśnie na całego. Ale jak przychodził mecz, to też dawaliśmy z siebie wszystko. Byłem młody, ale nie mam dzisiaj za co się wstydzić. Jednego czego żałuję, to że nie awansowaliśmy do Ligi Mistrzów. Gdyby nam się to udało, to Kraków chyba już kompletnie by oszalał. Szkoda, że takie były wtedy przepisy, bo jestem pewien, że przy dzisiejszym regulaminie, z taką drużyną, jaką mieliśmy, awansowalibyśmy do Ligi Mistrzów na sto procent.

A jak było z hazardem, bo o pańskich wizytach w kasynach też krążyły po Krakowie legendy?
- Chodziłem do kasyna, ale bez przesady. Milionów nie przegrywałem, więc nie ma nawet czego komentować. Grałem za swoje, nikogo nie okradałem.

Wspomniał Pan o Lidze Mistrzów, której nie udało się wam zdobyć. Czy nie żałuje Pan dzisiaj, że latem 2003 zdecydował się Pan odejść z Wisły? Po sezonie, w którym świetnie graliście w Pucharze UEFA, mieliście praktycznie gotowy zespół. Gdyby wtedy został Pan, Kalu Uche i Marcin Kuźba to szansa na przejście Anderlechtu Bruksela byłaby ogromna.
- Do dzisiaj zastanawiam się, co byłoby gdybym mógł cofnąć czas. Gdybym wtedy miał ten rozum, co dzisiaj, to zostałbym w Wiśle. Miałem jeszcze pół roku kontraktu. Mogłem pomóc Wiśle awansować do Ligi Mistrzów, a później odejść do jakiegoś super klubu z etykietką zawodnika, który w tych rozgrywkach zagrał. To samo dotyczyło Marcina, który też chciał wtedy w Wiśle zostać. To były jednak trochę inne czasy. Wyjechać na zachód to było coś. Nie było tak jak teraz np. w przypadku Milika, który strzelił parę bramek i pojechał grać do Leverkusen. Wtedy trzeba było dobrze grać w lidze, w pucharach i w reprezentacji. Gdy w końcu ktoś się zgłaszał, kładł pieniądze na stół, to trzeba było korzystać z okazji. Powtórzę jednak jeszcze raz - gdybym miał dzisiejszy rozum, to nie odszedłbym do Kaiserslautern.

Jest Pan jednym z nielicznych polskich piłkarzy, który w swojej karierze miał okazję zagrać m.in. w czterech takich krajach, jak Niemcy, Anglia, Włochy i Hiszpania. Czy jednak mimo wszystko nie ma Pan poczucia, że mógł Pan w tej zagranicznej piłce osiągnąć znacznie więcej?
- I tutaj wracamy do poprzedniego pytania. Gdybym był wolnym zawodnikiem, to na pewno znalazłbym zatrudnienie w topowym klubie europejskim, bo takie kluby o mnie pytały. Problem polegał na skomplikowanej umowie, jaką Wisła zawarła z Kaiserslautern. Gdy klub x pytał o mnie, to musiała się zgodzić na takie przejście i Wisła i Niemcy. To przeciągało sprawę i efekt był taki, że kontrakty podpisywałem na sam koniec okienka transferowego. Później przystępowałem do sezonu kompletnie nieprzygotowany. Na początku było jeszcze zawsze w porządku, ale później gasłem. Tak było Southampton, tak było w Chievo, gdzie miałem bardzo dobry początek. Choć akurat we Włoszech bym został. Gdybyśmy utrzymali się w Serie A, to miałem już przygotowany kontrakt na trzy lata.


Czyli odczuwa Pan niedosyt?

- Z jednej strony tak, ale też jak patrzę jak potoczyły się kariery niektórych moich kolegów, to w moim przypadku tragedii nie było. Gdzieś tam jednak pograłem, coś zobaczyłem. Poznałem różnych ludzi, różne kultury i do dzisiaj mam wielu znajomych za granicą.

Nauczył się Pan języków krajów, w których Pan grał?

- Perfekt nie mówię w żadnym z nich, ale jak jadę do Niemiec, Włoch czy nawet Hiszpanii, to radzę sobie bez problemów. W Anglii w ogóle nie było z tym kłopotów. Nawet w greckim jestem się w stanie porozumieć.

Gdy przeszedł Pan do Kaiserslautern rzeczywiście była wtedy przepaść organizacyjna między polskim i niemieckim klubem?
- Dla mnie przepaścią było zupełnie coś innego. Nawet dzisiaj odradzam polskim piłkarzom, którzy grają w naszych topowych klubach przechodzenie do średniaków czy takich zespołów, które walczą o utrzymanie. Jest oczywiście duży przeskok jeśli chodzi o finanse i całą otoczkę. W Kaiserslautern nie potrafiłem się jednak zupełnie odnaleźć. Walczyliśmy o utrzymanie i to było dla klubu najważniejsze. Dla mnie najważniejszą rzeczą było wygranie każdego kolejnego meczu i nie zawsze myślałem w taki sposób jak koledzy z drużyny. Chciałem strzelać bramki, tak jak w Wiśle, chciałem mieć jak najwięcej asyst. Słyszałem tymczasem w szatni takie teksty, że skoro już strzeliłem bramkę i zaliczyłem asystę, to trzeba sobie odpuścić. To było dla mnie zderzenie dwóch światów. Poza boiskiem też wyglądało to beznadziejnie. Gdybym trafił tak jak chłopaki z Borussii, do klubu walczącego o mistrzostwo Niemiec, to od razu bym się przystosował. A wtedy mimo iż podchodziłem profesjonalnie do obowiązków, na boisku wychodziła "kaszana". Gdybym wtedy mógł wrócić do Wisły, nie zastanawiałbym się nawet chwilę. Tutaj może nie było takiego stadionu, jak w Kaiserslautern, nie było tylu pieniędzy. Graliśmy jednak widowiskowo, strzelaliśmy mnóstwo bramek i cieszyliśmy się swoją grą. Sprawy finansowe nie były wtedy dla mnie najważniejsze.


W końcu jednak do tej Wisły Pan wrócił. A później szybko z niej odszedł. Jak się miało okazać dzięki temu spełnił Pan swoje marzenie o grze w Lidze Mistrzów. Żałował Pan ciągle wtedy, że nie udało się w Wiśle zostać?

- Bardzo żałowałem. Po roku spędzonym w Chievo, gdzie miałem spore problemy zdrowotne, mocno odżyłem w Wiśle. Grało się świetnie, świetna była też atmosfera w klubie. Niestety, nie doszliśmy do porozumienia i musiałem się wynieść. Pojawiła się oferta z Kadyksu. Pojechałem tam, ale klub miał problemy finansowe i znów musiałem szukać nowego zespołu. Broniłem się przed tym Cyprem rękami i nogami. Agent przekonywał mnie jednak, że warto podpisać kontrakt z APOEL-em Nikozja.

Miał Pan stereotypowe podejście do ligi cypryjskiej?
- Dokładnie. Wydawało mi się, że to jeszcze nie jest czas na grę w tym kraju. Pomyliłem się, bo okazało się, że w APOEL-u było jak w Wiśle. Bardzo dobra drużyna, bardzo dobry trener, bardzo profesjonalny klub i bardzo żywiołowi kibice. Fajnie się żyło, bo w pracy było dobrze. Wygrywaliśmy mecze, biliśmy rekordy w lidze. Jeszcze w ostatnim meczu o Ligę Mistrzów strzeliłem bramkę. To był dla mnie bardzo dobry czas pod każdym względem. Również życiowym.

To było rzeczywiście coś wyjątkowego zagrać w Lidze Mistrzów?
- Zawsze to było moje marzenie. Pierwszy raz hymn Ligi Mistrzów usłyszałem w Kopenhadze. Pewnie dla zawodników, którzy co roku występują w tych rozgrywkach to normalna sprawa, ale dla mnie było to wzruszające, wielkie przeżycie. Przegraliśmy w Kopenhadze 0:1 i nie mogłem uwierzyć, że ten awans może nam się wymknąć. Udało się, pokonaliśmy ich w rewanżu i radość była ogromna. Przyszedł pierwszy mecz w fazie grupowej z Atletico Madryt i... miałem mieszane uczucia. Usłyszałem hymn Ligi Mistrzów i niby się cieszyłem, że właśnie spełniam swoje marzenie, ale jednocześnie ogarnął mnie smutek, że nie dzieje się to w barwach Wisły.

Chce Pan powiedzieć, że stojąc na murawie stadionu Atletico, pomyślał Pan o Wiśle?
- Tak. Dokładnie wtedy, kiedy zaczęli grać ten hymn pomyślałem sobie, jaka szkoda że nie mogę tego przeżywać w koszulce Wisły.


Gdzieś w tle pańskiej kariery klubowej była reprezentacja. Jest Pan zadowolony z tego, co udało się Panu osiągnąć w kadrze?

- Wygrałem eliminacje do mistrzostw świata w 2006 roku, ale nie pograłem w nich za wiele. Do dzisiaj nie wiem dlaczego. Pytałem o to trenera Skorżę, pytałem trenera Janasa. Nie otrzymałem odpowiedzi. W eliminacjach byłem podstawowym zawodnikiem, strzelałem gole, miałem kluczowe asysty. A jak przyszło do mundialu, to zagrałem raptem dziesięć minut. Nie wiem do dzisiaj dlaczego trener zmienił wtedy taktykę, skład. Dzisiaj już nie myślę na ten temat. Wtedy nikt się za mną nie ujmował, bo nigdy nie należałem do ulubieńców mediów. Zagrałem w kadrze 52 mecze, a powinno być ich o wiele więcej. Dochodziło do kuriozalnych sytuacji. Gdy grałem regularnie w Serie A, to nikt nawet nie przyjeżdżał zobaczyć, jak wyglądam w meczach choćby z Milanem czy Interem. Jak wróciłem do Wisły, to po trzech czy czterech meczach powołał mnie Leo Beenhakker. Zagrałem dwa mecze, był awans do mistrzostw Europy. Zdawałem sobie sprawę, że na te mistrzostwa nie pojadę, a jakby jeszcze tego było mało, to w meczu z Serbią doznałem kontuzji i zostałem schowany do szafy.

A nie odczuwał Pan większego żalu w 2002 roku? Wtedy już nawet pozował Pan do zdjęć z całą reprezentacją, a jednak Jerzy Engel do Korei Płd. Pana nie zabrał.
- Rzeczywiście byłem już na prezentacji, byłem w tej kadrze, ale zostałem w Polsce. Trener Engel nigdy nie wytłumaczył mi dlaczego nie zabrał mnie na mundial. Fakty były takie, że do Azji nie pojechał topowy zawodnik z jednego z najlepszych polskich klubów, który miał wtedy 24 czy 25 lat, a pojechał piłkarz po trzydziestce z Odry Wodzisław. Choć do Pawła Sibika oczywiście pretensji o to mieć nie mogę.


Po tych wszystkich wojażach życie zatoczyło koło. Wrócił Pan do Wisły, która jednak nie jest już takim zespołem jak kiedyś. Po kilku tygodniach treningów z drużyną, na ile pańskie oczekiwania potwierdziła rzeczywistość?

- Pewne rzeczy w Wiśle lekko się przykurzyły i trzeba ten kurz sprzątnąć. Wisła ma wychodzić na boisko z przekonaniem, że liczy się tylko zwycięstwo. Nie zawsze się to oczywiście musi udać, ale ważne jest podejście. Ostatnio nawet mieliśmy taką rozmowę na ten temat z Radkiem Sobolewskim, Arkiem Głowackim i Łukaszem Gargułą. Mam nadzieję, że poprzez dobre sparingi wszystko wróci do pierwotnej postaci i chłopaki będą wychodzić na boisko tylko po to, żeby wygrywać. Wisła ma oczywiście swoje problemy, nie ma co tego ukrywać. Trzeba najpierw załatwić te wszystkie sprawy pozapiłkarskie, ale my mamy w rundę rewanżową wejść "z kopyta".


Po tych kilku tygodniach wśród młodych piłkarzy Wisły widzi Pan takich, których talent może za chwilę eksplodować?

- Lubię ofensywnych zawodników, ale moim zdaniem największe szanse na to, żeby kiedyś grać na bardzo wysokim, nawet europejskim poziomie ma Michał Czekaj. Tylko od niego, jego głowy będzie zależało czy ten sukces odniesie. Stać go jednak, żeby zrobić w swojej karierze wielkie rzeczy. Na razie niech wygra w Polsce wszystko co jest do wygrania, a później rusza w świat. Innych chwalić nie będę, bo już w Bełchatowie paru pochwaliłem, to później złapali kontuzje.

A czuje Pan na sobie odpowiedzialność, że jest Pan dla tych chłopaków wzorem? Tomasz Kulawik mówi, że ci młodzi chłopcy patrzą w "Kosę" jak w obrazek.
- Służę im pomocą. Jeśli tylko ktoś będzie jej potrzebował może przyjść i pogadać. Na boisku jesteśmy jednak sobie równi. Mamy rywalizować na tych samych zasadach. Jeśli jednak starszy kolega chce pomóc, to wypada czasami posłuchać.

Jest Pan pełen chęci do gry. Czemu w Bełchatowie tak się to wszystko zatem potoczyło na koniec pańskiego pobytu w tym klubie?
- Z perspektywy czasu, to klub był sabotowany od początku letnich przygotowań. Nie chcę w to wchodzić zbyt głęboko, bo to temat rzeka. Jest to jednak przestroga dla innych klubów, że do pewnych rzeczy nie można dopuszczać. Klub ekstraklasy nie może sobie pozwalać na to, żeby brakowało praktycznie wszystkiego. Już nawet nie chodzi o zaległości finansowe, bo one są w większości klubów. Chodzi o rzeczy podstawowe.

Ma Pan jakiś pomysł na życie po zakończenie kariery? Choć sam Pan powiedział niedawno, że to "dziennikarska kaczka", to wiemy że w klubie jednak myślą o tym, żeby zaproponować Panu rolę skauta.
- Cieszę się, że prezesi myślą o mojej przyszłości. Poczekajmy jednak jeszcze trochę, bo mam parę rzeczy do zrobienia na boisku. Jeśli jednak kiedyś miałbym szansę pracować dla klubu, to na pewno taką propozycję rozważę. Nie wiem tylko czy nadaję się na skauta. Na razie jednak takich rozmów jeszcze nie było i zobaczymy co życie przyniesie.

Nie wierzę jednak, że nie myśli Pan o tym, co będzie robił po zakończeniu kariery, skoro już długo ona nie potrwa.
- Nie zastanawiam się nad tym. Teraz myślę o tym, co zrobić, żeby zespół jak najlepiej wyglądał w rundzie wiosennej. Życzę sobie, żeby wszyscy byli zdrowi i w jak najwyższej formie. A jak już kiedyś skończę grać w piłkę, to usiądę i pomyślę, co dalej robić w życiu.

Rozmawiał Bartosz Karcz



Codziennie rano najświeższe informacje, zdjęcia i video z regionu. Zapisz się do newslettera!

od 12 lat
Wideo

Wspaniałe show Harlem Globetrotters w Tauron Arenie Kraków

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na krakow.naszemiasto.pl Nasze Miasto