Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Kasia Lins: Moje nowe piosenki to walka sacrum z profanum

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
Kasia Lins urodziła się w 1990 roku i ma na swym koncie trzy płyty
Kasia Lins urodziła się w 1990 roku i ma na swym koncie trzy płyty K. Łakomiec
Żeby uzyskać odpowiedni efekt w nowym teledysku, Kasia Lins wpuściła do krakowskiego Teatru im. J. Słowackiego sowę. Teraz serwuje premierowe nagrania z płyty „Moja wina”. A nam zdradza, że chciałaby nakręcić własny film.

Twój poprzedni album „Wiersz ostatni” zdobył w zeszłym roku dwie nominacje do Fryderyków. Było to dla Ciebie potwierdzenie, że wybrałaś właściwą drogę artystyczną?
Takie wyróżnienia w jakiś tam sposób przyjemnie łechcą, ale nie mają siły napędowej do tego, aby dalej nagrywać. Taki imperatyw czuję niezależnie od tego, czy mnie ktoś wyróżnia czy nie. Oczywiście to bardzo miłe, zwłaszcza dla osoby, która dopiero pojawia się na rynku i jeszcze nie wie jak to wszystko funkcjonuje. Ale nie wpłynęło na to, że powstała druga płyta, bo i tak czułam potrzebę, żeby ją napisać.

Najpierw śpiewałaś jazz i wydałaś płytę w Japonii. Potem zwróciłaś się w stronę alternatywnego rocka – i tak narodził się „Wiersz ostatni”. Jego sukces sprawił, że pozbyłaś się wątpliwości co do tego, że wybrałaś właściwą drogę?
Wątpliwości zawsze muszą być, ale dotyczące raczej jakości i wartości tego, co się tworzy. To one sprawiają, że się nie zatrzymujemy. Niebezpieczne jest przekonanie o swojej wielkości, dlatego mam nadzieję, że takie wątliwości zawsze będą.

Po wydaniu „Wiersza ostatniego” zagrałaś sporo koncertów – zarówno klubowych, jak i na dużych festiwalach. Jak było?
Doświadczenie koncertowe to jest coś najpiękniejszego w naszym zawodzie. Po to się te płyty robi, żeby je móc potem grać z zespołem. To pozwala nam poczuć, jak one funkcjonują i jak sobie radzą, bo to bardzo weryfikuje materiał. W przypadku „Wiersza ostatniego”, te piosenki się na koncertach bardzo mocno odnalazły. Mam nadzieję, że z nową płytą też tak będzie, kiedy występy już powrócą. Tylko wtedy czujesz, że ta muzyka żyje.

Jak te doświadczenia koncertowe wpłynęły na nowe piosenki z płyty „Moja wina”?
Znacząco. To nasze koncertowe brzmienie mocno przeniosło się na to, co jest na tym albumie. Te piosenki są bardziej „uwolnione”, żyją sobie własnym życiem, więcej w nich improwizowanych momentów. Tym bardziej, że jest to materiał skoncentrowany na brzmieniach gitary i pianina, stąd ta koncertowa dynamika miała tu duże znaczenie.

Dzisiaj twój zespół składa się prawie z samych dziewczyn. To był świadomy wybór czy wydarzyło się to naturalnie?
Tak się po prostu złożyło. Niestety niewiele dziewczyn - choć coraz więcej - udziela się instrumentalnie na polskiej scenie muzycznej. W moim przypadku to był naturalny wybór. Z Agnieszką, która gra na instrumentach klawiszowych, chodziłyśmy razem do szkoły muzycznej, gdzie uczyłyśmy się gry na fortepianie. Dzięki niej poznałam Zuzię, która grała na gitarze akurat wtedy, kiedy szukałam gitarzysty. Perkusistkę Wiktorię poznałam w podobny sposób, w momencie kiedy składałam zespół. Najbardziej z tego zestawu zadowolony jest nasz gitarzysta Karol. (śmiech)

Jak taki żeński skład przekłada się na energię i relacje w grupie?
Nigdy nie rozpatrywałam tego w kontekście „płciowym”. I chyba przy tym pozostanę. Jesteśmy razem już od kilku lat i nie przypominam sobie o jakichś poważniejszych wpadkach. Ciężko mi więc powiedzieć, jakby było w innej drużynie. Ta wersja się sprawdza: potrafimy ze sobą współdziałać na scenie i poza nią.

Rodzynkiem w twoim zespole jest gitarzysta Karol Łakomiec, z którym od początku wspólnie tworzycie piosenki. Na czym polega ta wyjątkowa „chemia” między wami?
To rzeczywiście wyjątkowa sytuacja. Spotkałam bowiem osobę, która muzycznie myśli w ten sam sposób co ja, mimo że na co dzień często słuchamy nieco innej muzyki. Nasze wzajemne zrozumienie stawało się coraz wyrazistsze w miarę, jak razem graliśmy. Nie tylko na poziomie muzycznym, ale też estetycznym, co ma bezpośredni wpływ na naszą pracę przy teledyskach. Chodzimy po tym samym gruncie, nie musimy sobie wszystkiego tłumaczyć. Rozumiemy się już na poziomie niewerbalnym.

Jak powstają wasze piosenki?
Zespół nie udziela się na etapie pisania utworu. Ja i Karol przynosimy na próby gotowe kompozycje. Dziewczyny podsypują je swoim charakterem i dodają życia.

Tym razem producentem twojej płyty był Daniel Walczak, a nie Marcin Bors. Jak to wpłynęło na jej kształt?
Nagrywając tę płytę, potrzebowałam większej stabilizacji i Daniel mógł mi ją zagwarantować. Nie mówiąc o tym, że znaleźliśmy wspólny estetyczny sznyt i model pracy. Te dwie kwestie sprawiły, że zdecydowaliśmy się razem nagrywać. Na początku umówiliśmy się na próbne podejście – ale to gładko przeszło w konkretne prace nad płytą.

„Moja wina” jest mroczniejsza i mocniejsza niż „Wiersz ostatni”. To odbicie twoich prywatnych zawirowań, z czasu, kiedy te piosenki powstawały?
Ta płyta jest poniekąd dziennikiem, zapisem tego, co działo się w moim życiu w zeszłym roku. To opis wychodzenia z gehenny, ale też obserwacje i zawoalowane komentarze dotyczącego tego, co dzieje się wokół mnie.

„Gehenna” – rzadko się dziś używa takiego słowa. Co się za nim kryje?
„Boska komedia” po prostu. Raj, czyścieć i piekło. Tyle mogę powiedzieć.

No właśnie: sporo na płycie religijnej metaforyki. Skąd taki pomysł?
Z kilku względów. Cała ta katolicka nomenklatura zawsze wydawała mi się bardzo „sexy”. To znaczy ma w sobie jakąś atrakcyjność i siłę. Pomyślałam, że ta atrakcyjność i siła będą dobrym odwzorowaniem tych moich piekielno-rajskich przeżyć. Dlatego zdecydowałam się na taką konwencję w tekstach i wykorzystanie słownictwa biblijnego. Tak naprawdę to pierwsza piosenka narzuciła ton dalszej wypowiedzi.

Myślałem, że koncepcja narodziła się najpierw, a teksty powstawały potem pod jej kątem. Było na odwrót?
Widocznie jakoś to siedziało we mnie cały czas. Pierwsza piosenka, jaka powstała na tę płytę, to była „Moja wina”. I już sam ten tytuł ukierunkował mnie tematycznie. Ale pisząc kolejne teksty, nie zamierzałam się do niej odnosić. Te odwołania same zaczęły się wyłaniać, aż w końcu zorientowałam się, że coraz więcej tekstów ma wspólny pierwiastek. W tym kierunku poszła też muzyka – nabrała chóralnego i organowego brzmienia, aranże zaczęły się robić gęste i smoliste. Co nie znaczy, ze nie ma na tej płycie oddechów, które kontrastują tę mszalną historię.

Te religijne odniesienia są o tyle ciekawe, że z tekstów wynika, iż jesteś ateistką.
To taka walka sacrum z profanum. Rozmowa dwóch światów i zacieranie między nimi granicy. Dlatego to mi się wydaje takie atrakcyjne: że ja o tym wszystkim opowiadam z pewnej kontry. Podając swoje laickie spostrzeżenia, łączę je ze sferą sacrum.

W piosenkach nie brak też typowych dla ciebie odwołań literackich i filmowych: od Nabokova i Bukowskiego, po Kubricka i Von Triera. Kino i książka są dla ciebie ważniejszymi źródłami inspiracji niż samo życie?
(śmiech) Chyba tak. Taka jestem odrealniona od rzeczywistości. Lubię spędzać czas na czytaniu i oglądaniu. Często myślę, że mogłabym zrezygnować z ludzi, ale nie potrafiłabym zrezygnować z filmów i książek.

Wspomniałaś o teledyskach. Realizujesz je też z Karolem. Nie miałaś ochoty zaprosić do ich wyreżyserowania kogoś innego, kto spojrzałby na twój świat z dystansu?
Nie wiem czy to kiedykolwiek się wydarzy. Teledyski są dla mnie przedłużeniem tej intymnej narracji z piosenek. Dopóki nie czuję, że wykorzystałam już swój potencjał w tej materii, zostanę przy własnych pomysłach i realizacji.

Chciałabyś kiedyś nakręcić film?
Tak. Ale chyba jestem zbyt leniwa. Bo mam problem, by podzielić czas między muzykę, a moje inne zainteresowania. Może jednak kiedyś to nastąpi? To moje marzenie. Teledyski trudno pod to podciągnąć – to niby krótkie etiudy, ale bez dialogu, więc co to za filmy. (śmiech)

Bardziej byś chciała objawić się w roli aktorki czy reżyserki?
Reżyserki. Aktorstwo mnie tak nie pociąga. Występuję w swoich teledyskach, ale w nich opowiadam historię bohaterki, którą rozumiem i czuję. Dlatego łatwo mi ją odtworzyć i wejść w jej rolę. Film mnie bardziej pociąga od strony reżyserskiej i scenariuszowej.

Teledysk do „Rób tak dalej” powstał w krakowskim Starym Teatrze. Skąd ten pomysł?
Podciągnęłam się pod krakuskę. (śmiech) Ale na serio: to wyjątkowe miejsce i aż nie mogłam uwierzyć, że udało nam się skorzystać z tych pięknych wnętrz. Zależało mi na nich szczególnie, bo one idealnie oddawały duchotę tych piosenek. Ciężar i jakieś przytłoczenie. Cały barok i przesyt. Stąd te moje starania, żeby właśnie tam nasz pomysł zrealizować. I bardzo dziękuję kierownictwu teatru, że pozwoliło mi z niego skorzystać. To była niesamowita przygoda. Mam nadzieję, że efekt jest zadowalający. Tam jest wszystko. Nawet sowa miała niemałą rolę! (śmiech)

Na pewno chciałabyś zagrać nowe piosenki na żywo. Tymczasem na razie z koncertami krucho. Co w tej sytuacji?
Niebawem uruchamiamy całą machinę i nagrywamy coś, co pozwoli widzom i słuchaczom zagłębić się w świat moich nowych piosenek. Oczywiście zmieszam i zmiksuję wszystkie te sztuki, które mnie fascynują. Będzie trochę koncertu, teatru i filmu. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Całość zaprezentujemy w internecie, mam nadzieję, że jeszcze w czerwcu.

od 7 lat
Wideo

echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiał oryginalny: Kasia Lins: Moje nowe piosenki to walka sacrum z profanum - Plus Gazeta Lubuska

Wróć na krakow.naszemiasto.pl Nasze Miasto