Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Kasia Cerekwicka: Wreszcie chcę robić wszystko po swojemu

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
Wraz z płytą „Pod skórą” Kasia Cerekwicka otwiera nowy rozdział w swej karierze. Z tej okazji opowiada nam jak pozbyła się kompleksów i nabrała pewności siebie.

FLESZ - Polacy za biedni by jeść eko

Twoja nowa płyta ukazuje się pięć lat po poprzedniej. Potrzebujesz dzisiaj więcej czasu na przygotowanie premierowego materiału?
Ostatnie pięć lat to był dla mnie bardzo intensywny czas pod względem koncertowym. Dlatego ciężko mi było znaleźć wolną chwilę na nagranie tej płyty. Poza tym mój producent Marcin Bors jest mocno zajęty i zobowiązany różnymi kontraktami. Tak się złożyło, że dopiero w 2019 roku oboje mogliśmy skupić się na wspólnej pracy.

Miałaś już wtedy gotowe piosenki?
- Na album trafiły utwory, które powstały na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat. Nie weszły na poprzednią płytę, ale było to zamierzone. Tworzyły bowiem spójną całość i miały wspólny wydźwięk. Dlatego wiedziałam, że muszą zostać wydane razem na jednej płycie. Chciałam również nadać im takie samo konkretne brzmienie. Musiał tylko przyjść odpowiedni czas i osoba, która skroiłaby aranże na miarę tych kompozycji.

Dlaczego akurat teraz zdecydowałaś się wyjąć te piosenki z szuflady i umieścić na płycie?
Obchodziłam w tym roku czterdzieste urodziny i postanowiłam zamknąć tę minioną dekadę właśnie wydaniem tego materiału. Chciałam zostawić za sobą przeszłość i wejść w kolejny etap życia nowa i oczyszczona. Tą płytą żegnam się z czasem bycia w wiecznej asekuracji – nawet jeśli chodzi o wydawnictwa muzyczne. Zawsze trzymałam się bowiem bezpiecznego środka, a teraz postanowiłam pójść krok dalej i podjąć pewne ryzyko. Czy moim fanom spodoba się ten krążek? Mam nadzieję, że kilka piosenek poruszy ich serca, mimo że jest to nieco inna wersja mnie, której jeszcze słuchacze nie znali.

Powiedziałaś, że producentem płyty był Marcin Bors. On kojarzy się bardziej z alternatywnym rockiem. Skąd ten wybór?
Pierwszy raz trafiliśmy na siebie około 1997 roku, kiedy pracowałam nad swoimi demówkami. On był wtedy realizatorem dźwięku i nawet zarejestrowaliśmy razem jakiś materiał. Potem spotkaliśmy się na początku minionej dekady, ale ostatecznie nie doszło wtedy do żadnych nagrań. Udało nam się wejść do studia dopiero w zeszłym roku. Miałam konkretny pomysł na moje piosenki – i chciałam, żeby przejął je producent zajmujący się bardziej alternatywną muzyką. Przez lata pracowałam nad swoimi płytami z Piotrem Siejką. Wiadomo, że każdy z producentów ma swój styl. Tym razem chciałam zrobić lekki zwrot – i pójść w nieco inną stronę. Bardzo dobrze pracowało mi się z Marcinem, a efektem tego jest dokładnie takie brzmienie, jakie chciałam uzyskać.

Mnie te piosenki kojarzą się z polską muzyką z lat 70. w stylu Ewy Bem czy Krystyny Prońko. Takie dźwięki są ci dzisiaj najbliższe?
To była nasza inspiracja. W tych piosenkach z lat 70. i 80. słychać ducha „czarnych” brzmień, choć w tamtych czasach trudno go było przemycić do polskiej muzyki. A jednak się udało – i dzięki temu to były „złote” lata polskiej piosenki. Od początku swej kariery fascynowałam się tego rodzaju muzyką i nowa płyta jest tego wyrazem.

Mówisz, że „Pod skórą” to rozliczenie z twoją przeszłością. Czyli tym razem opowiadasz w tekstach bardziej o sobie niż o tym, co zaobserwowałaś u innych?
To jednak głównie obserwacje tego, co się dzieje wokół mnie. Ale z mojego życia prywatnego również. Z natury jestem obserwatorem – i inspirują mnie historie innych ludzi. Te, które najbardziej mnie poruszyły są w tych piosenkach. Gdybym śpiewała tylko o sobie, ta płyta byłaby nudna, a ja stawiam na różnorodność.

Opisujesz w tekstach chwile miłosnego uniesienia, ale też trudne momenty, które są między dwojgiem ludzi. To znaczy, że dzisiaj patrzysz na damsko-męskie relacje z większym realizmem niż kiedyś?
- Na pewno. To wynika z naturalnego procesu dojrzewania. Słyszę dużą różnicę w narracji tekstów napisanych na swoją pierwszą płytę „Feniks”, a płytą „Pod skórą”. Z biegiem lat porzucamy młodzieńczą naiwność. Poza tym, zdobywając wiedzę psychologiczną podczas moich studiów, zostałam odarta ze złudzeń i marzycielskiego myślenia o miłości. Dlatego inaczej śpiewam o relacjach – w bardziej racjonalny sposób.

Z tych piosenek wynika, że można jednak żyć razem długo i szczęśliwie, tylko trzeba nad tym popracować. W jaki sposób?
Moim błędem było to, że za młodu bardzo idealizowałam świat oraz ludzi. Oceniałam innych na podstawie własnego zachowania: jeśli ja nie byłam zdolna np. wykorzystywać czy oszukiwać ludzi, to myślałam, że inni również. W końcu musiałam się więc zderzyć z rzeczywistością. I zobaczyć, że na świecie statystycznie osób, które są empatyczne i potrafią się postawić na miejscu drugiego człowieka, jest w sumie niewiele. Jesteśmy bowiem takim gatunkiem, który dąży do osiągania przede wszystkim własnych celów. Kiedy porzuciłam te idealistyczne wizje, zaczęło mi się żyć lepiej. Zrozumiałam, że muszę akceptować każdego takim, jakim jest i nie powinnam nikogo zmieniać na siłę.

Ciebie też chciano zmieniać na siłę?
Pracuję w branży, w której każdy oczekuje od nas spektakularnych sukcesów. W stosunku do artystów są duże oczekiwania i wymagania. Wiele razy słyszałam: „Kasiu, powinnaś zrobić coś w stylu Lady Gagi”, albo coś w stylu artystki, która właśnie była na topie. Tak naprawdę nikt jednak nie pyta czego sam artysta chce, kim tak naprawdę jest. Podążanie za tymi „dobrymi” radami powoduje, że po drodze możemy się zagubić. Jestem na takim etapie swojego życia, że mam odwagę uderzyć pięścią w stół i powiedzieć: „Wreszcie chcę robić wszystko po swojemu”. Tym razem nagrania na moją płytę odbyły się bez ingerencji wytwórni. To materiał pozbawiony jakichkolwiek nacisków osób trzecich.

Co dało ci odwagę, by wreszcie uderzyć pięścią w stół?
Te cztery dychy zmieniają sporo w życiu człowieka. (śmiech) To taki moment, kiedy ma się poczucie, że dużo czasu minęło. I że wreszcie warto postawić na siebie. Nawet, jeśli miałby to być niewypałem. Gdyby „Pod skórą” nie odniosło sukcesu, to i tak będę miała poczucie, że zrobiłam coś naprawdę po swojemu. Będę dumna, że odważyłam się pójść trochę w innym kierunku. Sukces komercyjny mam już za sobą, ale tak naprawdę nie o to w życiu mi chodziło. Dzisiaj, kiedy zadasz pytanie młodym ludziom o czym marzą, powiedzą że o sławie. Tymczasem ja marzyłam o wolności artystycznej, o nagrywaniu swojej muzyki, o koncertach. To jest coś, co mnie nakręca. Rozpoznawalność na początku kariery wręcz mnie przytłoczyła – bo jestem osobą introwertyczną i nieco nieśmiałą. Zresztą jak większość artystów.

Wspomniałaś o swojej czterdziestce. Wszyscy wiemy, że kobiety są poddane dużej presji znalezienia sobie męża i założenia rodziny – zarówno kulturowej, jak i biologicznej. Jak sobie z tym radzisz?
Jestem jedną z tych kobiet, których nadrzędnym celem nigdy nie było założenie rodziny. Oczywiście to nie jest tak, że nigdy nie chciałam mieć dzieci czy się przed tym wzbraniałam. Po prostu zawsze uważałam, że na wszystko przyjedzie odpowiedni czas. I że każdemu jest pisane coś innego. Niestety: jako psycholog zauważyłam, że ludzie często decydują się na dzieci z egoistycznych pobudek. A potem sobie z tym zupełnie nie radzą. Media karmią nas wyidealizowanym obrazem matki, która wychowuje stadko dzieci, a od rana jest wymalowana, ma zrobioną fryzurę i chodzi w szpilkach. Tymczasem macierzyństwo wygląda zupełnie inaczej. To jest ciężka praca. Wydając dziecko na świat, jesteśmy za nie w stu procentach odpowiedzialni. To nie jest zabaweczka. Dlatego decyzja o posiadaniu potomstwa to jedna z najważniejszych decyzji w życiu człowieka. Każdy powinien podejmować ją sam, bez żadnych nacisków z zewnątrz. Wierzę, że współczesne kobiety mają w sobie mądrość, która pozwala im decydować się na macierzyństwo, kiedy same uznają to za stosowne. I to nie jest tak, że najlepiej po studiach czy po trzydziestce. Dzisiaj można zostać matką również po czterdziestce. Dlatego nie powinniśmy nikogo w tym temacie popędzać ani pouczać. Niech to zostanie kwestią indywidualną.

Kiedyś wartość kobiety oceniało się przez pryzmat tego, czy ma mężczyznę i dzieci. Dla ciebie to już nie problem?
Kiedyś kobieta była zależna od mężczyzny, ponieważ nie mogła pracować. Pamiętam, moi dziadkowie wspominali, że jeszcze przed wojną mężczyzna, którego żona musiała pracować, tracił szacunek otoczenia. Teraz kobieta sama może decydować o sobie. Nie musi wchodzić w ten schemat: wyjść za mąż w pewnym wieku, żeby opuścić dom rodzinny i odciążyć rodziców. Na szczęście żyjemy w innych czasach. Dzisiaj kobieta nie musi wychodzić za mąż z przymusu. O jej związku z mężczyzną może decydować po prostu miłość.

Bycie samym w życiu nie kojarzy się nam jednak najlepiej. Tymczasem ty powiedziałaś niedawno w jednym z wywiadów, że w samotności „ładujesz baterie”. Na czym to polega?
Tak zostałam tak wychowana w domu, w którym każdy z nas miał dużo przestrzeni osobistej. Mieszkaliśmy w czwórkę z rodzicami i z bratem. Ale każdy miał swoją pasję, którą mógł realizować w samotności. Życie z drugim człowiekiem 24 godziny na dobę nie jest czymś łatwym. Przewietrzenie się samemu od czasu do czasu czy posiadanie jakiegoś własnego hobby wbrew pozorom wzmacnia związek. Mówię tu oczywiście o samotności z wyboru. Z natury jestem introwertykiem – dlatego choć uwielbiam ludzi, moja praca z czasem powoduje zmęczenie zbyt dużą ilością bodźców emocjonalnych. Jestem typem osoby, która odczuwa wszystko bardziej intensywnie. Dlatego czasami muszę się zresetować i pobyć sama ze sobą. Żeby poukładać sobie wszystko w głowie i ochłonąć. Szczególnie, kiedy dużo pracuję – a w ostatnich latach tak się działo. Oczywiście najlepiej jest, kiedy można się odciąć od świata zewnętrznego, ale potem ma się do kogo wrócić.

Nigdy nie ukrywałaś, że miałaś różne kompleksy. Tymczasem dzisiaj mówisz: „Jestem pewna siebie i spokojna”. Co ci pomogło uporać się z tym trudnym bagażem, który przecież każdy z nas ma?
Niedawno jedna z koleżanek powiedziała mi: „Czterdziestka to nic, zobaczysz jak super jest po pięćdziesiątce!” (śmiech) Po prostu z wiekiem uczymy się akceptować i doceniać siebie. Kiedy dzisiaj patrzę na moje młodsze koleżanki, widzę, że mają w sobie to samo, co ja miałam ponad 15 lat temu: niską samoocenę, brak wiary w siebie i doszukiwanie się w sobie wad. Tym bardziej, że teraz bardzo idealizuje się świat. Większość młodych dziewcząt identyfikuje się z gwiazdami, które umieszczają na Facebooku czy Instagramie zdjęcia przepuszczone przez odpowiednie filtry. Tam nie ma prawdy. To jest straszne, że chcemy być kimś innym, zamiast doceniać te najlepsze i indywidualne cechy, które mamy w sobie. Mnie też zajęło trochę czasu, żebym wreszcie „odczepiła” się od siebie samej i przestała przejmować się internetowymi komentarzami na swój temat. Piękno to pojęcie względne: 50% osób może mnie uznać za osobę atrakcyjną, a drugie 50% - za paskudę. Nie mam na to wpływu. Każdy z nas lubi coś innego. Dlatego postanowiłam docenić siebie i przestać wyciągać swoje wady, tylko postawić na zalety.

Podobno pomógł ci w tym program „Twoja twarz brzmi znajomo”. Jak to możliwe?
Po tym programie zaczęłam patrzeć na siebie inaczej. Kiedyś miałam kompleks na punkcie swojego nosa. Tymczasem w programie musiałam udawać innych artystów – i nakładano na mnie mocną charakteryzację, w tym różne nosy. W momencie, kiedy ściągano mi je, patrzyłam na siebie, myśląc: „OK, jednak ta wersja siebie, którą mam pod spodem jest najlepsza. Udałam się naturze”. (śmiech) Dostrzegłam wtedy, że wiele cech wyglądu odziedziczyłam po swoich rodzicach. A ja bardzo ich kocham i szanuję. Poczułam wtedy, że podobieństwo do moich babć, mamy czy taty to tak naprawdę ogromna zaleta. I odeszła mi ochota na zmienianie siebie – chociaż wcześniej miałam takie pomysły. To pozwoliło mi docenić autentyczne piękno u kobiet. Nie ten obecny ideał: zmniejszony nos i napompowane usta. On powoduje, że wiele kobiet wygląda jak kserokopie. Tymczasem najpiękniejsza w nas jest różnorodność i oryginalność. Ten miks genetyczny, który powoduje, że każdy z nas jest inny.

Wspomniałaś, że studiowałaś psychologię. Dzięki temu wykształceniu inaczej patrzysz na siebie i innych?
Studia bardzo zmieniły moje postrzeganie świata. Co ważne – podczas ich trwania podjęłam również terapię własną, aby być lepiej przygotowaną do zawodu psychoterapeuty. Uważam, że była to jedna z lepszych decyzji w moim życiu. Dzięki temu wyczyściłam wiele problemów z przeszłości, które się za mną ciągnęły. Pamiętam podczas jednego z pierwszych wykładów, usłyszeliśmy od prowadzącego: „Jeśli nie jesteście gotowi, by poznać siebie nie koniecznie tylko z tej dobrej strony, to możecie już wyjść z tych zajęć. Bo gwarantuję wam, że wasze postrzeganie zmieni się o 180 stopni”. Wiedza psychologiczna pomogła mi lepiej funkcjonować wśród ludzi. Teraz patrzę na siebie i innych z większym dystansem.

Nawet na swoich hejterów?
Oczywiście. Zrozumiałam, że ludzie, którzy pokazują się w mediach, przyciągają pewien typ osobowości. Dlatego dzisiaj łatwiej obchodzę się z hejtem oraz zaczepnymi wpisami w moich mediach społecznościowych. Mam bowiem świadomość, kim może być osoba po drugiej stronie ekranu i w jakim celu pisze do mnie wiadomości. Ta wiedza bardzo uwalnia: człowiek przestaje się tym kompletnie przejmować. „OK – to jest tylko zaczepka, aby zepsuć mi dzień. Ale trafiła pod zły adres”. (śmiech)

Zrozumienie siebie i innych pozwala ci budować z ludźmi lepsze relacje?
Oczywiście. W trakcie nabywania wiedzy psychologicznej wyłania się nam w głowie typ osób, z którymi jest nam po drodze, ale też tych, z którymi nigdy nie uda nam się zawiązać zdrowych relacji. Dzięki temu „przeskanowałam” sobie moje grono znajomych, z którym trzymam się od wielu lat. Oczywiście poszukiwanie przyjaciół pod kątem takiego profilu byłoby bardzo męczące, ale kiedy dogłębnie poznamy siebie, wiemy co dla nas jest dobre, a co niekoniecznie.

Kiedyś mówiłaś, że dla ciebie wyjście na scenę, to jak „wyjście na egzekucję”. Terapia pomogła ci zwalczyć tę obciążającą tremę?
Trema sceniczna nie opuszcza nas nigdy. I nie oszczędza. Nie ma czegoś takiego, jak wyjście na scenę bez tremy. Za dużo jest czynników stresogennych, żeby można było wyjść na estradę całkowicie na luzie. To się nie zdarza. Początkowo myślałam, że tylko mnie to dotyczy. Zaczęłam jednak obserwować swoich idoli, jak zachowują się tuż przed koncertami. I okazało się, że wszyscy mają tremę. Kiedyś ktoś powiedział bardzo mądrze, że kiedy artysta przestaje się stresować, to znaczy, że się kończy. Trema to dążenie do rozwoju, perfekcji. To ważny element procesu twórczego. Bez tego wyrzutu adrenaliny, nasz występ może stać się nijaki. Oczywiście mówimy tu o tremie, która działa na nas konstruktywnie. Kiedy przeradza się ona w rodzaj lęku czy fobii społecznej i powoduje, że nie potrafimy wydusić z siebie słowa czy dźwięku, mamy poważny problem natury psychologicznej i trzeba nad tym popracować.

Od pewnego czasu unikasz świata celebrytów. Co się stało?
To jest sprzeczne z moją naturą i moimi ideałami. Oczywiście nikogo nie krytykuję. Każdy z nas wie, co dla niego jest dobre i w czym czuje się lepiej czy gorzej. Ja najlepiej czuję się na scenie, kiedy śpiewam. I to jest to, co chcę dawać z siebie innym. Towarzyskie imprezy to nie jest mój żywioł. Nie lubię tzw. „small talków” i uśmiechania się na zawołanie. Nachalne epatowanie swoją osobą nie leży w mojej naturze. Nie krytykuję tych, którzy to potrafią, nawet trochę im zazdroszczę. I bardzo źle się czuję, kiedy muszę przy okazji niektórych imprez muzycznych pozować na „ściankach”. Dla mnie jest to zło konieczne. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że w moim zawodzie powinno być to naturalne, ale mój introwertyzm nieco mi w tym przeszkadza.

Powiedziałaś, że nie interesuje cię sława. Dlaczego?
- Doskonałym przykładem na to, jak sława może zniszczyć człowieka, była Amy Winehouse. Kiedyś oglądałam wstrząsający dokument o jej karierze. Chociaż pokonała największe amerykańskie gwiazdy i otrzymała statuetkę Grammy, to zawsze mówiła, że największą radość sprawiały jej występy w klubach na początku kariery. To, wszystko, co działo się potem wokół niej, tylko ją niszczyło. Są ludzie bardziej otwarci i ekspresyjni, którzy kochają poklask, uwielbiają błyszczeć. Ale to nie ja. Przestalam jednak z tym walczyć. Jestem, jaka jestem. A jedno, czego naprawdę nie znoszę, to udawania. Chyba już jestem na to za stara. (śmiech)

W jednym z wywiadów powiedziałaś: „Gdybym mogła cofnąć czas, inaczej poprowadziłabym swoją karierę”. Co byś mieniła?
Przede wszystkim nie ulegałabym wpływom i słuchałabym wyłącznie siebie. Z perspektywy czasu okazało się bowiem, że wszystkie decyzje, które podejmowałam w zgodzie ze sobą, były słuszne. Niestety, kiedy wchodzimy do branży muzycznej jako debiutanci, poddajemy się woli osób, które darzymy zaufaniem, bo mają od nas większe doświadczenie. Bardzo często jest to niestety pułapka. Dlatego ważne jest, by jednak ufać samemu sobie i być w zgodzie z samym sobą.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wideo

Materiał oryginalny: Kasia Cerekwicka: Wreszcie chcę robić wszystko po swojemu - Gazeta Krakowska

Wróć na krakow.naszemiasto.pl Nasze Miasto