Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Franciszek Smuda: Przy futbolu zostanę do śmierci. To jest jak narkotyk

Bartosz Karcz
Bartosz Karcz
Łukasz Gdak
- Porządek musi być. Bez tego nie ma szans na sukces. I liczy się szczery, jasny przekaz, a nie obrabianie tyłka komuś za plecami. W szatni człowiek nieraz potrafił mocno opierniczyć nawet największą gwiazdę, jak była taka potrzeba. Ile ten nasz kot Frankowski ode mnie „suszarek” dostał, to tylko on wie - mówi trener Franciszek Smuda.

WISŁA KRAKÓW. Najbogatszy serwis w Polsce o piłkarskiej drużynie "Białej Gwiazdy"

- Ciężko do pana się ostatnio dodzwonić. Słyszałem, że z tego względu, że ma pan remont w domu w Kościelisku.
- To nawet nie remont, raczej drobne poprawki. Jak człowiek wybuduje dom, to pocieszy się przez jakiś czas, a później tak się zastanawia, że może to poprawić, może to dołożyć. Żona też by coś chciała pozmieniać i tak tego doglądam krążąc między Kościeliskiem i Krakowem. Ale wywiadów nie unikam. Możemy porozmawiać.

- Piłki też pan nie unika. Ostatnio był pan np. na sparingu Wisły Kraków ze Stalą Mielec. Ciągnie wilka do lasu?
- Całe życie człowiek w tym siedzi, to na stare lata nie może być inaczej. Ja przy futbolu zostanę do śmierci. To jest jak narkotyk.

- Rozgrywki w Polsce zostały storpedowane przez pandemię koronawirusa, ale udało się je dokończyć w ekstraklasie, I i II lidze. Pan to z tego powodu musiał być szczególnie zadowolony.
- A dlaczego?

- Bo jak popatrzeć na kolejne ligi, to same sukcesy klubów, które kiedyś pan prowadził. Legia mistrzem Polski, Lech wicemistrzem, Wisła się utrzymała. To w ekstraklasie. Awans do niej wywalczyła Stal Mielec, w dodatku pod kierunkiem pana byłego asystenta Dariusza Marca. I jeszcze do I ligi awansowały Widzew Łódź i Górnik Łęczna.
- Tak, widać, że Darek Marzec odpisał ode mnie wszystkie treningi dokładnie, skoro zrobił ten awans…

- Tylko, że zaraz się z nim rozstali w Mielcu.
- Żal mi Darka. Zrobił chłopak awans, ciężko na to pracował i pewnie już miał plan, jak drużyna będzie funkcjonowała w ekstraklasie. A tutaj dostał taką „czapę”. Nikomu czegoś takiego nie życzę. Myślę jednak, że Darek sobie poradzi i szybko ktoś po niego sięgnie, bo to naprawdę zdolny chłopak. To jest pracowity trener, ma dobrą rękę do młodzieży, potrafi ją rozwijać. Już w Wiśle to pokazał, bo przecież zrobił mistrzostwo Polski juniorów. Inna sprawa, że czasami tak rozmawiamy, że te chłopaki z tamtej drużyny zmarnowali swój potencjał. Niektórym wtedy już zera na banknotach w głowach zawróciły, a ja im powtarzałem, jak zapraszałem najzdolniejszych na treningi pierwszej drużyny, że to mistrzostwo to dla nich dopiero pierwszy i to mały kroczek do tego, żeby zostali piłkarzami i że muszą jeszcze ciężko pracować. Niektórzy patrzyli na mnie dziwnie, ale po latach przyznają rację. Spotkałem np. kiedyś w Tarnobrzegu Michała Bierzało. Ja do niego mówię „Bieżanów”, bo tak go w Wiśle nazywałem: - Popatrz, co się z tą waszą drużyną stało.
A on mi na to: - Wie pan co, rzeczywiście, nikt z nas nie gra w ekstraklasie.
No to mu przypomniałem, jak im powtarzałem, że piłka juniorska to dopiero początek drogi, a później trzeba zapierniczać, żeby zostać piłkarzem przez duże P. Zresztą z juniorami to tak jest, że trzeba pewne rzeczy robić z głową. Pamiętam np. jak to wyglądało, gdy pierwszy raz trafiłem do Wisły. Adaś Nawałka był dyrektorem, jeździł, szukał i wyciągał najzdolniejszych chłopaków w Polsce. Później były długie nasze rozmowy, analizy. Nie da się przywieźć wywrotki młodzieży, pstryknąć na palcach i już. Trzeba mieć rękę, nosa i jeszcze z takimi młodymi chłopakami odpowiednio pracować.

- Mówiliśmy o Dariuszu Marcu, który nie jest już trenerem w Mielcu, ale za to pański podopieczny z boiska, czyli Bogdan Zając dostał pierwszą samodzielną pracę w ekstraklasie. Poprowadzi Jagiellonię Białystok.
- Najwyższy czas, przecież to już stary koń. Boguś trochę w życiu przeżył. I jako zawodnik i u Adama Nawałki w roli asystenta. Teraz musi wreszcie się wykazać jako ten pierwszy. A to nie jest proste. Trzeba umieć wyważyć pewne rzeczy. Trzeba czuć, kiedy przykręcić śrubę, a kiedy ją poluzować. Trzymam jednak kciuki za Bogdana, bo to też super chłopak.

- Śledzi pan to, co dzieje się w klubach, które pan prowadził?
- Może nie wszystkimi interesuję się tak bardzo szczegółowo, ale jeśli chodzi o większość, to wiem, co się dzieje. Patrzę np. na Lecha, na młodzież, którą fajnie wprowadzają do składu, na zawodników, których kupują. Podam taki przykład. Jak Lech ściągał tego Muhara, to od razu coś mi nie pasował do tego zespołu. Oni jednak zdecydowali się go zostawić, a teraz już wiedzą, że popełnili błąd i szukają mu nowego klubu. I tak samo patrzę na inne kluby, analizuję poszczególnych zawodników.

- Czyli wciąż trenerskie nawyki dają o sobie znać…
- Oczywiście. Śledzę transfery, zastanawiam się czy ten zawodnik pasuje do danej drużyny, czy ja bym to inaczej zrobił czy tak samo. Robię to jednak tak sam dla siebie, bo nikomu na razie nie podpowiadam, ani nikt mnie o radę nie pyta.

- To, co dzieje się w Wiśle ostatnio podoba się panu? Ściągają zawodników, którzy „na papierze” powinni chyba dodać wartości drużynie.
- Z tą jakością to różnie bywa. Wiadomo, że każdy trener chce dostać jak najlepszych piłkarzy, takich właśnie jakościowych. Tylko, że nie zawsze się da. I czasami trener musi się wykazać, zrobić z młodego, zdolnego chłopaka piłkarza pełną gębą. To jest trudniejsze niż dostać „samograja”. Na tym polega prawdziwa trenerka. Ja też w czasie swojej kariery nie zawsze miałem wszystko, co chciałem. Chyba tylko w Wiśle Cupiała, ale tylko, gdy przyszedłem do niej pierwszy raz, to tak było. Zastałem zresztą już wtedy praktycznie gotowy zespół, do którego trzeba było dołożyć dwa, trzy ogniwa. I z tego musiałem zrobić drużynę, bo Cupiał mi jasno powiedział: - Franiu, po 21 latach tutaj musi być mistrzostwo.
I pracowałem dzień i noc, żeby tak było. Ale nie zawsze było „różowo”. Proszę sobie przypomnieć, jaki mieliśmy skład, jak ostatnio przyszedłem do Wisły. Może kilkunastu piłkarzy na ekstraklasowym poziomie, a resztę trzeba było zbudować. Dorzucić do tego paru juniorów. I co? I jesienią byliśmy w samym czubie, a ja rzeźbiłem z tego, co miałem i nie narzekałem, choć wszyscy wiedzą, że już wtedy w klubie kłopotów nie brakowało.

- Skoro poruszył pan temat Wisły, którą pan prowadził, to karierę zakończył Paweł Brożek. Pytany o najważniejszych trenerów, jakich spotkał na swojej drodze, wymienił raptem kilku, ale pan się w tym gronie znalazł.
- Paweł to super chłopak. Z nim było tak, że zawsze starałem się, żeby on był przede wszystkim, jak najlepiej przygotowany. Wtedy było bardzo groźny w polu karnym i strzelał, jak na zawołanie. To w ogóle była ekstra szatnia. Weźmy takiego Arka Głowackiego. Każdy trener chciałby mieć kogoś takiego w drużynie. Świetnie mi się z nim pracowało, a „Głowa” powiedział mi nawet kiedyś, gdy spotkaliśmy się na jakimś meczu juniorków, że u mnie mu się bardzo dobrze grało, bo tak go przygotowywałem, że nie miał praktycznie kontuzji i mógł grać sezon „od deski do deski”. Nie powiem, łatwo u mnie nie mieli. W okresie przygotowawczym płakali, rzygali, ale później coś z tego wychodziło pozytywnego. I wiedzieli, że jak się poświęcą, to efekty będą.

- Arek Głowacki mówił mi kiedyś, że u pana w szatni panowały jasne, proste zasady i że to w panu bardzo cenił.
- Porządek musi być. Bez tego nie ma szans na sukces. I liczy się szczery, jasny przekaz, a nie obrabianie tyłka komuś za plecami. W szatni człowiek nieraz potrafił mocno opierniczyć nawet największą gwiazdę, jak była taka potrzeba. Ile ten nasz kot Frankowski ode mnie „suszarek” dostał, to tylko on wie. Do dzisiaj, jak się spotykamy to się czasem przekomarzamy. Tomek mi tam zawsze jakąś szpilkę wbije, jak to on, ale ja mu wtedy wypominam, że mi jesienią 1998 roku zawalił mecz z Lubinem, bo karnego nie strzelił. A jakby trafił, to miałbym szansę na drugi tytuł mistrza Polski bez porażki. To jednak tylko żarty, bo ja uwielbiam tego chłopaka. Wszystkich tych chłopaków z tamtej Wisły zresztą bardzo lubię, bo to była taka ekipa, że i grać super potrafiła i bawić się też umiała. Jak się skończył sezon, to balanga była taka, że jeszcze dzisiaj można powspominać. Wtedy mogli wszystko, a ja im do kielicha czy kufla nie zaglądałem.

- Poza piłką, czym się pan dzisiaj zajmuje?
- Staram się przede wszystkim być w ruchu, dużo spacerować. Powiem jednak szczerze, że nawet wtedy ciągnie mnie do tej piłki. Pójdę np. na spacer w Zakopanem i oczywiście ląduję na boisku, żeby choć z boku popatrzeć, jak młode chłopaki trenują. Cieszę się, że tyle tej młodzieży garnie się do piłki. Naprawdę dużo. Żeby tylko teraz to rozwijać odpowiednio. Jestem zdania, że szczególnie z juniorami powinni pracować najlepsi trenerzy. Wtedy będzie z tego efekt.

- Jakby jakaś propozycja pracy przyszła, to jeszcze podjąłby pan wyzwanie?
- Końca kariery nie ogłosiłem. Najważniejsze, że jestem zdrowy, wyleczyłem kolano. A teraz to nawet jest trenerom łatwiej pracować, bo przecież sztaby tak są rozbudowane, że są trenerzy od wszystkiego. I ten pierwszy jest jak głowa, który ma to wszystko koordynować. A ja nosa do piłkarzy wciąż mam. Niektórzy śmiali się ze mnie, że mówiłem o tym, że dobrego zawodnika poznaję już po tym, jak po schodach wchodzi. Tylko proszę przeanalizować, ilu u mnie dobrych, utalentowanych piłkarzy się rozwinęło.

- Panie trenerze, na koniec będzie trochę poważniej. Słyszał pan o tym, co w wywiadzie dla „Magazynu Press” powiedziała dziennikarka „Przeglądu Sportowego” Iza Koprowiak? Jeśli nie, to przypomnę. Wspomniała, że gdy prowadził pan kadrę, rzucił pan w jej kierunku niezbyt miły, seksistowski żart i nie czuła się z tym - delikatnie rzecz ujmując - komfortowo. Jak pan to skomentuje?
- Każdy kto mnie zna, wie, że kobiety szanuję, choć mnie, jak każdemu kilka błędów w życiu się przytrafiło. Już wiele lat temu po jednym z meczów byłem mocno nabuzowany. Zaczepiła mnie wtedy redaktorka Canal Plus, a ja myślałem, że to jakiś ochroniarz mnie po plecach klepie i rzuciłem bez zastanowienia tylko krótkie spier… Jak emocje opadły, było mi strasznie głupio i panią redaktor przeprosiłem. Jeśli chodzi o panią Izę, to co mogę powiedzieć… Nie ma co się tłumaczyć. Palnąłem głupotę, zrobiłem błąd i jeśli ona poczuła się z tym źle, to też chciałbym ją przeprosić. Tym bardziej, że ja panią redaktor naprawdę bardzo lubię i gdy prowadziłem kadrę, to bardzo dobrze mi się z nią współpracowało. Piotrek Wołosik to nawet pretensje do mnie miał, że od pani Izy zawsze telefon odbieram, a od innych dziennikarzy niekoniecznie.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Trener Wojciech Łobodziński mówi o sytuacji kadrowej Arki Gdynia

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Franciszek Smuda: Przy futbolu zostanę do śmierci. To jest jak narkotyk - Gazeta Krakowska

Wróć na krakow.naszemiasto.pl Nasze Miasto