Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Europarlament, książka, szczęśliwa rodzina, czyli życie Tomasza Frankowskiego po karierze

Bartosz Karcz
Bartosz Karcz
Wojciech Wojtkielewicz
Ponad siedem lat minęło od ostatniego meczu Tomasza Frankowskiego. Przez ten czas wiele w życiu tego byłego świetnego napastnika się zmieniło. Przede wszystkim piłkarskie buty zamienił na te do garnituru, a piłkarską szatnię na salę plenarną Europarlamentu. Wspólnie z dziennikarzem „Przeglądu Sportowego” Piotrem Wołosikiem dokończył również swoją autobiografię, której napisanie obu zajęło - bagatela - ponad piętnaście lat.

Europarlamentarzysta nie tylko z nazwy

Przez większość dotychczasowego życia Tomasz Frankowski poruszał się według ustalonego piłkarskim kalendarzem rytmu. W tygodniu treningi, najczęściej w weekend mecz. To wszystko zakończyło się dokładnie 2 czerwca 2013 roku, gdy jako zawodnik Jagiellonii Białystok zakończył długą i piękną karierę, w której zapisał się złotymi głoskami przede wszystkim w historii Wisły Kraków i rodzimej „Jagi”. Dzisiaj również porusza się według rytmu, wyznaczanego przez obowiązki zawodowe. Zupełnie jednak inne.

- Kiedy zawiesiłem buty na kołku, przez kilka lat byłem głównie w domu - tłumaczy Tomasz Frankowski. - Wkradło się trochę rutyny, ale absolutnie mi to nie przeszkadzało, bo mamy dom na skraju puszczy pod Białymstokiem. Bardzo sobie cenię ten klimat. Fakt, że zostałem europosłem nie zmienił jakoś drastycznie mojego życia rodzinnego. Standardowo wygląda to tak, że jadę lub lecę do Brukseli wcześnie rano we wtorek, ale już w czwartek późnym wieczorem mogę wracać do domu. Nie jest to zatem długa rozłąka z rodziną. A wiele razy było tak, że Edyta z dziećmi przyjeżdżała do mnie do Brukseli. Wiele zmieniła też pandemia, bo był okres, gdy w Europarlamencie były duże obostrzenia i pracowaliśmy zdalnie.

Obecnie europarlamentarzyści pracują przede wszystkim w Brukseli. Wcześniej, raz w miesiącu sesje odbywały się również w Strasburgu. Dla Frankowskiego miało to akurat szczególne znacznie, bo przecież lata temu, jeszcze jako nastolatek, grał w miejscowym klubie. Choć, jak podkreśla, w tej pracy nie ma praktycznie czasu na zwiedzanie, to jednak udało mu się go trochę wygospodarować, żeby odwiedzić stare kąty.
- Po latach wróciłem zobaczyć miasto i stadion. Bardzo się wszystko w Strasburgu zmieniło, a ja pojawiłem się tam już nie w krótkich spodenkach i getrach a w garniturze - uśmiecha się „Franek”.

Jak podkreśla, fakt, że kiedyś był znakomitym piłkarzem, nie ma przy jego dzisiejszych obowiązkach większego znaczenia.
- Tam nikt nie kojarzy i nawet mało kto się spodziewa, żeby były zawodowy sportowiec był europarlamentarzystą - tłumaczy były piłkarz Wisły. - Choć prócz mnie jest tutaj również były mistrz Europy Teodoros Zagorakis. Gdy ktoś słyszy, że jestem byłym piłkarzem, to widzę zdziwienie, że można tak się przebranżowić i dobrze wypełniać swoje obowiązki.

Frankowski dobrze odnajduje się w Europarlamencie. Gdy do niego wszedł w 2019 roku z listy Koalicji Obywatelskiej otrzymał szereg rad od innego byłego człowieka mocno związanego ze sportem, Bogdana Wenty, który kiedyś odnosił sukcesy z polskimi szczypiornistami, dzisiaj jest prezydentem Kielc, ale który również był europarlamentarzystą.

- Bogdan Wenta wspierał mnie już w czasie kampanii. Przyjechał do mnie do Białegostoku. Porozmawialiśmy wtedy dłużej, później odwiedził mnie w Brukseli. Służył radą, ale prawda jest taka, że trzeba samemu sobie radzić, przecierać ścieżki - wyjaśnia Frankowski.

Dodaje również, że w spadku po Wencie otrzymał jeszcze jedną pomoc… - Gdy dostałem się do Europarlamentu, poproszono mnie, żeby zostawić w roli asystentki panią Katarzynę Biniaszczyk, która pracuje tutaj już od ponad dziesięciu lat przy Komisji Kultury, Edukacji i Sportu u różnych europosłów. Wcześniej u Piotra Borysa, Bogusława Sonika czy właśnie u Bogdana Wenty. Nie żałuję, że się zgodziłem. Dzięki temu, że ona świetnie zna programy Erasmus+ czy Kreatywna Europa, bardzo dużo korzystam. Stąd wzięły się m.in. cztery programy pilotażowe, które przygotowałem i złożyłem, co jest największą liczbą spośród europosłów, a które dostały najwyższą kategorię. I co najważniejsze, zostały zatwierdzone.

Frankowski rzeczywiście nie jest europarlamentarzystą tylko z nazwy. Stara się, żeby czas spędzony w Brukseli został wykorzystany jak najlepiej. - Jestem członkiem i wicekoordynatorem Komisji Kultury, Edukacji i Sportu, przewodniczącym Grupy Sport. To jest moje główne zajęcie. Działam też w Komisji Transportu. Tam udzielam się, jeśli Elżbieta Łukaciejewska lub Magdalena Adamowicz mają jakieś inne obowiązki i poproszą mnie o zastępstwo.

W Europarlamencie ścierają się różne frakcje, poglądy. Pytamy Tomasza Frankowskiego, czy można porównać to w jakimś stopniu do boiska piłkarskiego, na którym kiedyś toczył zażarte boje np. z Legią Warszawa, ale poza placem gry jego relacje z przeciwnikami były pełne szacunku. Okazuje się jednak, że to zupełnie inne klimaty, a o relacjach np. z europosłami PiS, „Franek” mówi: - Nie ma ich prawie w ogóle. Część polityków PO, tych czołowych w Europarlamencie, ma z politykami PiS sprawy w sądach, więc nawet w samolocie, jak lecą razem, to ze sobą nie rozmawiają. Ja należę do takich osób, które nie mają jakichś szczególnie złych relacji z nikim, ale to może dlatego, że trzymam język za zębami i nie wchodzę w ostre polemiki. Staram się zajmować przede wszystkim swoimi obowiązkami.

Jak się jednak okazuje i tutaj są wyjątki, a ludzi może łączyć futbol. Gdy bowiem pytamy Frankowskiego, czy ten nie rozmawia np. z Tomaszem Porębą z PiS, który też przecież był kiedyś piłkarzem, „Franek” odpowiada: - Akurat z nim mam bardzo dobre relacje. Rozmawialiśmy o Stali Mielec, o Igrzyskach Europejskich w Krakowie. Tomasz Poręba jest oczywiście w innym niż nasze ugrupowaniu, ale dobrze wypełnia swoje obowiązki i muszę przyznać, że w Europarlamencie jego praca jest bardzo dobrze oceniana.

Syn już poszedł swoją drogą

Jak już wspomnieliśmy, praca w Europarlamencie nie wpływa negatywnie na życie rodzinne Tomasza Frankowskiego. Od 1999 roku jego żoną jest Edyta, z którą doczekał się trójki dzieci. Kibice Wisły mogą pamiętać małego blondynka, który pojawiał się na meczach „Białej Gwiazdy”, żeby kibicować tacie. Ten „mały blondynek” już mały nie jest, ma 19 lat, a jak szybko płynie czas, okazuje się, gdy Frankowski mówi:

- Fabian już wyfrunął z domu. Zawiesił karierę sportową, zakochał się i poszedł na studia do Warszawy. Studiuje na Uniwersytecie Warszawskim na kierunku gospodarka przestrzenna. Mieszka razem z dziewczyną, studiują, na razie trochę zaocznie, bo koronawirus wszystko torpeduje, ale trzeba wierzyć, że z czasem będzie wracało do normy. Najważniejsze, żeby on sam był zadowolony, żeby odnalazł swój cel w życiu.

Młodsza córka, Oliwia ma już z kolei 17 lat i też jasno sprecyzowane plany życiowe. - Dobrze się uczy, szczególnie biologii, bo chce iść na medycynę - zdradza dumny tata. Jedynie ośmioletni Xawier ma na takie życiowe wybory jeszcze dużo czasu. I kto wie, może akurat on pójdzie w ślady taty i zostanie kiedyś piłkarzem.

Autobiografia, wyciągnięta z szuflady

Tomasz Frankowski nie tylko na pracy w Europarlamencie się koncentruje. Nieco ponad miesiąc temu ukazała się jego autobiografia, zatytułowana: „Franek, prawdziwa historia łowcy bramek”. Spisał ją najlepiej zorientowany w życiorysie Frankowskiego dziennikarz w Polsce, czyli wspomniany na wstępie Piotr Wołosik. Wybór był oczywisty, bo obaj wychowywali się na jednym osiedlu w Białymstoku, byli po prostu kolegami z podwórka. Jak zdradza Frankowski ta książka miała ukazać się już… kilkanaście lat temu.
- Wszystko zaczęło się, gdy odszedłem z Wisły w 2005 roku - opowiada Frankowski. - Podpisałem wtedy kontrakt w Elche. Piotrek przyjechał do mnie do Hiszpanii na kilka dni i nagrywał moje wspomnienia. Wtedy głównie jeśli chodzi o epizody z dzieciństwa, z piłki juniorskiej, francuskiej oraz czasy w Wiśle Kraków. Plan był wówczas taki, żeby wydać książkę przed mundialem w Niemczech w 2006 roku. Tak się jednak złożyło, że na mistrzostwa świata nie pojechałem, więc uznaliśmy, że nie ma sensu jej w tamtym czasie wydawać. Skrypt trafił do szuflady i przeleżał w niej 15 lat. Dobrze jednak, że wtedy to wszystko zostało spisane, bo szczerze mówiąc, gdy zacząłem to czytać po takiej przerwie, paru historii już nie pamiętałem. Dlaczego zdecydowaliśmy się ostatecznie wydać tę książkę teraz? Bo przyszła pandemia, było więcej czasu, żeby połączyć się z Piotrkiem przez komunikatory i dopisać dalszy ciąg tej historii. M.in. czas Chicago Fire, Jagiellonii. Powiem szczerze, że ja nie miałem jakiegoś wielkiego ciśnienia, żeby to zrobić. To Piotrek mnie namawiał. Przekonywał, że dobrze byłoby zostawić coś dla potomnych. W końcu mnie przekonał i tak ta książka powstała.

Jak to było z „Żurawiem”?

Pytany, jakie zbiera opinie po ukazaniu się książki, Frankowski dodaje: - Odbiór generalnie jest pozytywny. Chyba nikomu nie nadepnąłem zbyt mocno na odcisk. Może tylko Adam Godlewski zakwestionował opisaną historię o nagrywaniu przez niego rozmów „spod pachy”. Choć muszę w tym miejscu dodać, że ja rzetelnie przygotowałem się do tego wątku, konsultując się z naszym byłym fizjologiem Ryszardem Szulem, którego spotkała taka historia z tym dziennikarzem.

Kibice w autobiografii Frankowskiego znajdą m.in. wiele anegdot, historii z czasów, gdy Wisła rządziła i dzieliła w Polsce. Ciekawym wątkiem jest ten dotyczący relacji pomiędzy dwoma świetnymi napastnikami w tamtych czasach, czyli Frankowskim i Maciejem Żurawskim. Legenda głosiła, że obaj nie przepadali za sobą, czy wręcz się nie lubili. Kto był blisko drużyny, wiedział, że to bzdury, ale jak to z legendami bywa, nie wszyscy wierzą w to do dzisiaj. Jeszcze zanim porozmawialiśmy na ten temat z „Frankiem”, zapytaliśmy „Żurawia”, czy on widzi ich relacje, podobnie, jak opisał to w książce Frankowski.
- Nie byliśmy z Tomkiem przyjaciółmi, ale dobrymi kolegami z drużyny - podkreśla Żurawski. - To wynikało z prostej sprawy, ja na tamtym etapie inaczej podchodziłem do życia, można powiedzieć, że bardziej luźno niż Tomek, który miał już dzieci. Na boisku nie było jednak nigdy między nami zawiści. Może jedynie taka wewnętrzna rywalizacja na zasadzie, że skoro „Franek” strzelił gola, to ja też muszę. Tak mają jednak chyba wszyscy napastnicy, a przecież najważniejsze było, że dzięki naszym bramkom Wisła wygrywała i odnosiła sukcesy. Zresztą Tomek chyba tak samo to wspomina, bo kilka lat temu bardzo miło mi się zrobiło, gdy ustanowił kolejny swój rekord, a po strzelonym golu ściągnął koszulkę, by zaprezentować pod nią inną, na której miał wypisane nazwiska zawodników, z którymi grał i którzy pomagali mu strzelać bramki. Moje było wysoko i bardzo widoczne.

- Skoro Maciek tak powiedział, to ja mogę podpisać się tylko pod jego słowami - dodaje Frankowski - Dokładnie tak było, a że rywalizowaliśmy ze sobą, ale w zdrowy sposób. Cóż, może dlatego tyle razy sięgnęliśmy po mistrzostwo Polski, bo wzajemnie się nakręcaliśmy. A to, że nie mieliśmy bardzo przyjacielskich relacji wynikało z tego, że ja rzeczywiście w tamtych latach miałem już ułożone życie rodzinne. Maciek z Kamilem Kosowskim, Mirkiem Szymkowiakiem czy Marcinem Kuźbą prowadzili bardziej kawalerski tryb życia. Ja ze starszymi piłkarzami, takimi jak Bogdan Zając, Kazek Węgrzyn czy Krzysiek Bukalski bardziej stateczny i rodzinny. My nie spotykaliśmy się w knajpach o 22, a bardziej na rodzinnym obiedzie o 14. A co do tej koszulki, o której mówi Maciek, to był pomysł mojego syna. Poświęciłem wiele czasu, żeby zobaczyć moje 168 bramek, żeby policzyć, kto mi przy nich asystował i zaprezentować po strzeleniu 169. Stąd nazwisko Maćka zostało napisane najwyżej i najgrubszym flamastrem, bo to on asystował mi przy największej liczbie bramek. To chyba powinno zamknąć temat tej legendy o tym, jak to my się nie lubiliśmy. Prawda jest taka, że ja z „Żurawiem” nigdy nawet się nie pokłóciłem. Takich legend było jednak więcej. Choćby ta o tym, jak to miałem pobić się z Radkiem Sobolewskim w Atenach po meczu z Panathinaikosem. Ludzie lubią takie historie, a to że często nie mają one nic wspólnego z prawdą, to cóż możemy na to poradzić…

Ostatnia taka „miejska legenda”, dotycząca Tomasza Frankowskiego mówi, że załatwił pracę w Jagiellonii Białystok swojemu przyjacielowi od czasów gry w Wiśle Kraków, czyli Bogdanowi Zającowi. „Franek” tylko się uśmiecha i mówi: - Jest w tym zero prawdy. W najmniejszym stopniu nie przyczyniłem się do zatrudnienia Bogdana w Jagiellonii. Myślę, że zarząd klubu sam podjął taką decyzję. Nie wiem, czy bardziej za tym stał Wiesław Wołoszyn czy Cezary Kulesza. Nigdy z nimi na ten temat nie rozmawiałem i powiem nawet szczerze, że trochę się dziwiłem, że nawet nie zapytali mnie o Bogdana, choć wiedzieli, że świetnie się znamy. Nie będę jednak krył, że ucieszyło mnie jego zatrudnienie w Jagiellonii, bo dzięki temu mój najmłodszy syn Xawier ma teraz blisko swojego ojca chrzestnego. Bogdan już dwa razy wpadał do nas na kawę, żeby odwiedzić swojego chrześniaka. Ale Bogdan jak to Bogdan, czasu ma mało. Szkoła Adama Nawałki. Praca jest u niego od wczesnych godzin porannych do późnych wieczornych.

Na koniec pytamy Tomasz Frankowskiego o najbliższe plany.

- Przede wszystkim mam nadzieję, że pandemia wreszcie się skończy. To trwa już tyle, że odnoszę wrażenie, jakby ona była z nami cały czas - kończy „Franek”.

Tutaj znajdziesz więcej informacji o Wiśle Kraków

EKSTRAKLASA 2020-21: WYNIKI, TABELA, TERMINARZ, PLAN TRANSMISJI

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Konferencja prasowa po meczu Korona Kielce - Radomiak Radom 4:0

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Europarlament, książka, szczęśliwa rodzina, czyli życie Tomasza Frankowskiego po karierze - Gazeta Krakowska

Wróć na krakow.naszemiasto.pl Nasze Miasto