Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Dzieci to największe ofiary kwarantanny. Jak im pomóc?

Maria Mazurek
Maria Mazurek
Kilkulatki „zbierają” lęki i napięcia rodziców. Dodatkowo widzą, że świat się zmienia: nie chodzą do przedszkola, nie mogą spotkać się z babcią i dziadkiem, inni są w maskach, a one słyszą tylko: nie wolno, nie dotykaj. Czy wyrośnie z nich pokolenie nerwicowców? Rozmowa z Martą Parczewską, psychologiem zajmującym się dziećmi.

Rząd dał zielone światło do otwierania żłobków i przedszkoli.

Nie wszystkie organy prowadzące - w przypadku publicznych placówek to samorządy - zdecydowały się od razu skorzystać z tej możliwości. W tych żłobkach i przedszkolach, które wznawiają działalność, mają obowiązywać nowe zasady sanitarne: dzieciaki nie mogą przynosić swoich zabawek, ma być regularne wietrzenie, opiekunowie mają dbać o to, żeby dzieciaki często myły ręce i trzymały względny dystans…

Słyszę powątpiewanie w głosie?

Zajmuję się psychologią dzieci, współpracuję z krakowskimi żłobkami i przedszkolami, bywam w nich. Sama jestem mamą dzieci w takim wieku - czterolatka i sześciolatka. Znam dzieci. Wiem, że one będą się ze sobą bawić, dotykać - bez względu, czy ich będzie w sali dwanaścioro czy więcej. Nie da się upilnować reżimu sanitarnego u małych dzieci. Chociaż rozumiem, że w zamyśle chodzi o zminimalizowanie liczby zarażeń.

Też mam w rodzinie trzylatkę. To jest etap, cóż, kiedy je się kozy z nosa i wkłada wszędzie ręce.

Dlatego ciężko mi sobie to wyobrazić. Tak samo jak pracę przedszkolanek w tych warunkach. Będą chodzić w maseczkach? W rękawiczkach dzieci będą dotykać? Każdy rodzic, który kiedykolwiek posłał swoje dziecko do żłobka czy przedszkola, pamięta, jak wyglądał pierwszy rok, jak dziecko często chorowało. Takie placówki, niestety, są środowiskiem, które sprzyja rozprzestrzenianiu się wirusów i bakterii. Z drugiej strony, to prawda, że przedszkole jest dzieciakom potrzebne.

Mnie w tej epidemii najbardziej jest żal maluchów. Nam, dorosłym, jest trudno. A kilkulatki, dla których to, co się dzieje, jest tak trudne do zrozumienia - to największe ofiary kwarantanny.

Nie tylko dlatego, żeby miały się gdzie podziać, gdy ich rodzice idą do pracy. Kontakt z rówieśnikami jest bardzo ważny. Widać, jakim tęsknym wzrokiem dzieci patrzą teraz na swoich rówieśników. Mnie w tej epidemii najbardziej jest żal maluchów. Nam, dorosłym, jest trudno. A kilkulatki, dla których to, co się dzieje, jest tak trudne do zrozumienia - to największe ofiary kwarantanny. Dla nich to całkowita zmiana rzeczywistości: nie mogą wychodzić, nie mogą niczego dotykać, są pozbawieni kontaktu z rówieśnikami, nie widzą się z dziadkami, którzy w życiu wielu dzieci odgrywają bardzo ważną rolą.

Jaką?

Dziadkowie inspirują, dają ciepło, poczucie bezpieczeństwa - w inny sposób, niż rodzice; ze względu na swoje doświadczenie życiowe, na to, ile już widzieli, ile przeżyli. Mówi się, że dziadkowie rozpieszczają wnuki, ale to nie do końca prawda - oni po prostu na więcej pozwalają, bo mają większe doświadczenie. Ze spokojem mówią: puść dziecko na trawę, wywróci się, to wstanie. Albo: pozwól dziecku samemu pójść do sklepu, nic mu się nie stanie.

Mają inne spojrzenie, są w tym tacy - nie jestem pewna, czy to dobre określenie - okrzepli życiowo. Spokojni. Dlatego tak ważne, żeby dzieci nie traciły teraz z dziadkami kontaktu. Jasne, izolujemy się od starszych ludzi, ale dzwońmy regularnie, korzystajmy z komunikatorów wideo; niech dzieci wiedzą, że babcia i dziadek - podobnie jak ulubione ciocie, wujkowie - są dalej w ich życiu, dalej ich kochają. Szczególnie teraz, gdy u dzieci pojawia się tyle lęku, czasem też smutku, złości.

Czy te emocje pojawiają się, bo dziecko przejmuje je od rodziców, czy dlatego, że samo je generuje?

Dzieci przede wszystkim „zbierają” emocje rodziców, mają taki emocjonalny radar, wyczuwają ich napięcie. Działa też coś, na co mówimy „mózgowe wifi” - dostrajamy się do ludzi dookoła nas. Jeśli rodzic odczuwa lęk, dziecko też zaczyna go odczuwać. Teraz to jeszcze dodatkowo potęgowane przez to, że dzieci widzą, jak świat wokół nich się zmienia. Że nie mogą już wejść do sklepu, że do apteki są kolejki, że ulice są puste. Jak już wychodzą z domu, widzą dorosłych w rękawiczkach, w maseczkach ochronnych, które zakrywają twarz.

Maski nawet dla nas są dziwne, prawda? W sklepie obruszam się, że nikt nie odwzajemnia mojego uśmiechu, a dopiero potem przychodzi myśl: no tak, ale skąd oni mają wiedzieć, że się do nich uśmiecham? I skąd ja mam wiedzieć, że ktoś uśmiechnie się do mnie? W maskach wszyscy wydają się smętni, obcy.

Właśnie. To nie jest dla nas naturalne, bo nie możemy odczytać sygnałów niewerbalnych, które są w naszej komunikacji równie ważne, jak słowa. Rozmowa bez nich jest tak nienaturalna, że nawet w SMS-ach czy mailach wysyłamy emotikony - uśmiechnięte, smutne czy zdziwione „buźki” - żeby pokazać uczucia.

Dzieci też nie potrafią wyobrazić sobie tego, że „kiedyś” to się skończy. My wiemy, że zagrożenie potrwa może kilka miesięcy, a może nawet dwa lata. Ale nawet w tym drugim scenariuszu - wiemy, że w końcu minie.

Już parę razy widziałam na ulicy, jak ludzie, którzy mieli na twarzach maseczki, odruchowo ściągali je, rozpoczynając z kimś rozmowę. Natomiast dla małych dzieci to jest jeszcze trudniejsze, bo one dopiero uczą się odczytywać emocje z twarzy; stąd początkowo uśmiechamy się do nich albo dziwimy się wyraziście, nawet teatralnie. Poza tym na sytuację dzieci wpływa jeszcze coś: perspektywa czasu. Kompletnie inna, niż u dorosłego.

Dla dziecka dwa miesiące to znacznie dłużej?

Tak. Gdy jest się dorosłym, czas płynie szybciej i szybciej. Dla nas, jeśli ta sytuacja potrwa pół roku, to owszem, będzie dość długi czas, ale do przeżycia. Dla dziecka natomiast to jest cała wieczność. Kilka miesięcy to bardzo duża część ich życia - i to w momencie, kiedy rozwój takiego kilkulatka jest bardzo intensywny, zmiany dokonują się z dnia na dzień, a co dopiero w perspektywie półrocznej. Wystarczy przypomnieć sobie, jak postrzegaliśmy wakacje, będąc uczniami wczesnej podstawówki: one trwały i trwały…

I jak ta inna perspektywa potrafi zniekształcić pamięć! Wspomniałam kiedyś podczas jednego wywiadu, że w dzieciństwie byłam niejadkiem, a mama próbowała zmusić mnie do dokończenia obiadu, każąc siedzieć godzinami przy stole. Dokładnie tak to zapamiętałam: że to były długie godziny. Moja mama przeczytała ten wywiad i mówi: dziecko, ja cię za to przepraszam, ale to trwało za każdym razem maksymalnie 15 minut.

Pamięć u dzieci nie funkcjonuje w taki sposób, jak u dorosłych. Stąd mamy tak niewiele wspomnień z okresu wczesnego dzieciństwa, a te, które są - na ogół wiążą się z silnymi emocjami. Pamięć lubi nam też płatać figle, zniekształcać wspomnienia, zapisywać je „po swojemu”. Jednak problem nie tkwi wyłącznie w tym, że te dwa dotychczasowe miesiące bardziej się dzieciom dłużyły.

Dzieci też nie potrafią wyobrazić sobie tego, że „kiedyś” to się skończy. My wiemy, że zagrożenie potrwa może kilka miesięcy, a może nawet dwa lata. Ale nawet w tym drugim scenariuszu - wiemy, że w końcu minie. Dla dziecka to nie jest wielka pociecha, bo ono pojęcia „dwa miesiące” czy „dwa lata” traktuje czysto abstrakcyjnie. Dla kilkulatka ważne jest to, co dzieje się teraz i co wydarzy się po obiedzie, jego wyobraźnia nie sięga w tak daleką przyszłość.

Czy w takim razie - skoro dzieci mają inną perspektywę czasu, a teraz ciągle słyszą: tego nie dotykaj, do nikogo się nie zbliżaj, mycie rąk jest najważniejsze - to dzisiejsze kilkulatki w przyszłości będą pokoleniem nerwicowców, którzy boją się wyjść z domu i mają obsesję na punkcie higieny?

Nie potrafię precyzyjnie na to odpowiedzieć, ale na pewno ta sytuacja może pozostawić w nich trwałe ślady. Najpewniej zostawi je też w nas, dorosłych - więc w dzieciach tym bardziej. Większość psychologów uważa, że to właśnie etap przedszkolny jest kluczowym momentem w kształtowaniu się naszej osobowości, postaw, umiejętności, szczególnie społeczno-emocjonalnych. Ale też bym nie dramatyzowała.

Każdy człowiek - w tym każde dziecko - mierzy się z różnymi trudnościami, lękami, sytuacjami, na które nie do końca mamy wpływ. Różnica jest taka, że teraz wszyscy przeżywamy taką samą sytuację. To, jak nasze dzieci sobie z tym poradzą, zależy w bardzo dużej mierze od nas. Od tego, jak się zachowujemy, jak organizujemy dzieciom czas, czy o tej sytuacji z nimi rozmawiamy - i w jaki sposób rozmawiamy.

Tylko jak rozmawiać o tym dziećmi, skoro sami tak niewiele wiemy?

Nie szkodzi. Szczera rozmowa daje dzieciom wsparcie i buduje poczucie bezpieczeństwa. Tylko ten komunikat powinien być dostosowany do wieku dziecka. Czym młodsze dziecko - tym prościej i tym mniej informacji. Nie ma sensu podawać przedszkolakom danych o liczbie zachorowań czy śmiertelności.

Ale warto wytłumaczyć, że jest nowy wirus, który powoduje chorobę, że można się przed nią ustrzec, często myjąc ręce i zostając w domu. Że dlatego dziecko teraz nie może zobaczyć babci, dziadka, nie może iść do przedszkola. Trzeba dziecku mówić, że wszystko będzie dobrze i że to się skończy (nawet jak ta perspektywa jest dla niego nieosiągalna). Trzeba obserwować dziecko, jak przyjmuje ten komunikat, czy dopytuje.

Jeśli ma pytania - odpowiadać na nie, ale jeśli nie - to znaczy, że te informacje na razie mu wystarczają. Dzieci potrafią same regulować, ile informacji potrzebują. Jeśli mamy trudności w rozmawianiu o epidemii z młodszymi dziećmi, możemy sięgnąć po bajki; w internecie pojawiło się już sporo krótkich i niezłych pozycji. Fajnym pomysłem jest zaplanowanie - stworzenie takiej listy pomysłów - co wspólnie zrobimy, jak kwarantanna minie. Wizyta w zoo, przejażdżka na koniu, lepienie pierogów z babcią - wszystko może się na niej znaleźć.

To jak z samolotem - gdy opadają maski z tlenem, najpierw zakładamy je sobie, a dopiero potem dziecku. Jeśli będziemy w rozsypce, nie zatroszczymy się dobrze o innych.

A jak żyć teraz na co dzień, z dziećmi 24 godziny na dobę? Tak, żeby one nie zwariowały i żebyśmy my nie zwariowali z nimi?

Po pierwsze: ustalmy jakiś rytm. Plan dnia daje przewidywalność, poczucie bezpieczeństwa. Wyznaczmy, że po śniadaniu jest czas na bajkę, potem na gimnastykę, że codziennie po obiedzie czytamy książkę i tak dalej. Taki schemat pomaga, dlatego dzieci tak dobrze czują się w przedszkolu. Można stworzyć listę pomysłów, z której dzieci mogą korzystać na co dzień - w przypadku młodszych dzieci obrazkową - co można robić w domu: polepić z plasteliny, zagrać w planszówkę, pomalować farbkami.

Zostawmy jednak trochę miejsca na ponudzenie się - to dziecku też jest potrzebne, żeby pobyło chwilę z własnymi myślami, odkryło, co lubi, na co ma ochotę. Odradzałabym zajmowanie dziecka przez pół dnia telewizorem. Wiem, to kuszące, bo gdy dziecku włączy się bajkę, ma się nawet parę godzin wytchnienia. Tyle że - wbrew temu co myśli większość rodziców - oglądanie bajek wcale nie jest dla dziecka odpoczynkiem.

To wiąże się z wieloma bodźcami - mrugające obrazy, duża dynamika - że wymaga innego rodzaju skupienia. Oglądanie bajek tak dziecko męczy, że ono potem często zaczyna „szaleć” - żeby odreagować. Lepiej dać dziecku kredki, puzzle, książeczki - to początkowo będzie wymagało od rodzica większego wkładu, ale na dłuższą metę zaprocentuje. Natomiast jeśli chodzi o to, jak samemu nie zwariować, odpowiedź jest banalna: należy zadbać w pierwszej kolejności o siebie.

To jak z samolotem - gdy opadają maski z tlenem, najpierw zakładamy je sobie, a dopiero potem dziecku. Jeśli będziemy w rozsypce, nie zatroszczymy się dobrze o innych. Jeśli jednak zadbamy o siebie - będziemy spokojniejsi. A jak my będziemy spokojniejsi, to i dzieci będą radziły sobie lepiej.

Jak zadbać o siebie, gdy trzeba ogarniać dom, gotować obiad, pracować zdalnie i zajmować się krzyczącymi dziećmi jednocześnie?

Trzeba znaleźć - wiem, że to trudne - takie chwile w ciągu dnia, które są tylko dla mnie, swoje małe rytuały, jak telefon do mamy czy przyjaciółki, wygadanie się, kwadrans po śniadaniu z kawą i książką, moment, żeby się zatrzymać. Wiem, poziom stresu jest ogromny. W „normalnym” życiu też mamy różne napięcia, ale je rozładowujemy, zmieniając środowisko, ruszając się, chodząc do pracy, rozmawiając z różnymi ludźmi wokół siebie, będąc chwilę samemu, choćby w drodze do pracy.

Teraz wielu rodziców wstaje, odchodzi pięć metrów od łóżka, gdzie ma stół z komputerem. Z dziećmi jest ciągle, nie ma jak uciec. Napięcie rośnie. Podobnie w pozostałych członkach rodziny, a w konsekwencji - w dzieciach. Potem dziecko kopie, rzuca klockami, wrzeszczy, krzyczy, że nas nienawidzi. I to nie chodzi o to, że naprawdę nas nienawidzi, tylko o to, że nie potrafi swoich emocji ubrać w słowa, powiedzieć: „Przepraszam, że rzuciłem tym klockiem, ale ta sytuacja z koronawirusem sprawia, że jestem poirytowany”. Dlatego opowiada o tej sytuacji w inny sposób, tak wyrzuca z siebie napięcie.

To źle?

Dzieci powinny mieć szansę, żeby rozładować napięcie. Lepiej, żeby następowało to, zanim ono osiągnie szczytowy poziom - zanim emocje całkowicie narosną i przejmą nad dzieckiem kontrolę. Zachęcajmy malucha, żeby - jeśli narasta w nim złość, frustracja - potupał, pouderzał w poduszkę, poskakał. Jeśli nie chce, można pokazać balon, powiedzieć, że on jest jak nasze emocje. W momencie, kiedy się wytupiesz, to z balonu schodzi powietrze. Jeśli nie będziesz okazywał emocji, to ten balon będzie coraz większy, większy i bardziej napięty, aż w końcu w pewnym momencie najmniejsza rzecz sprawi, że pęknie.

A pękniecie balonu to są wybuchy niekontrolowanej złości, krzyki, agresja. Mówię teraz o tym, jak pomóc kilkulatkowi, ale sami też musimy znaleźć sposób na to, żeby wypuścić z tego balonu powietrze. Nie będziemy raczej tupać, ale wyjdźmy na krótki spacer (to nie jest wymysł, że kontakt z naturą uspokaja - on naprawdę daje emocjonalny reset), poczytajmy książkę, posłuchajmy muzyki, a jak nie ma takiej możliwości - zamknijmy się chociaż na chwilę sami w łazience, żeby te emocje opadły, żebyśmy nie wyładowali się na dzieciach.

Na pewno ich nie karzmy, nawet jeśli wpadają w szał. Jakim cudem kara miałaby sprawiać, że dziecko zaczyna się dobrze zachowywać? Dziecko zachowuje się źle, bo czuje się źle. W jaki sposób sprawianie, że poczuje się jeszcze gorzej, ma wpłynąć na to, że będzie zachowywało się lepiej? Jeśli taka taktyka w ogóle podziała, to na chwilę.

To jak z dorosłymi: w pracy, w związkach. Kara i poniżanie na dłuższą metę nie przynoszą skutku.

Dokładnie. Bo dziecko to człowiek. Problemy polega na tym, że dorośli o tym zapominają. Zapominają, dosłownie, że dziecko to taki sam człowiek - tylko mniejszy i młodszy. Czy swoich przyjaciół wysyłamy do kąta, gdy zrobią coś, co nam się nie spodoba? Albo odbieramy im na tydzień tablet? Wyobraź sobie taką sytuację: zapraszam cię do siebie i częstuję sałatką z brokułami. Odmawiasz, ale ja dalej naciskam: „No zjedz Marysia, zjedz chociaż odrobinę, brokuły to witaminki, będziesz miała więcej siły. Nie chcesz? To nie dostaniesz deseru”.

Pomagasz rodzicom, którzy mają problemy wychowawcze z dziećmi. Czy teraz tych problemów jest więcej?

Mam teraz więcej konsultacji. To nie wynika jednak z tego, że nagle problemów zrobiło się więcej - raczej trafiają do mnie rodzice, którzy od dawna potrzebowali wsparcia, ale dopiero teraz znaleźli na to czas i przestrzeń. Paradoksalnie ta sytuacja - i to, że teraz pracuję z rodzicami przez komunikatory wideo - sprawiła, że łatwiej jest zwrócić się o pomoc.

Realia kwarantanny są jak soczewka, która skupia nasze problemy, ale też to, co jest w nas i naszych rodzinach silne i dobre.

Zdaję sobie sprawę, że są rodziny przemocowe, w których teraz dzieje się coś strasznego; są dzieci i są matki, które są zostawione ze swoim oprawcą - dodatkowo jeszcze bardziej wściekłym, jeszcze bardziej agresywnym - 24 godziny na dobę.

Natomiast dla rodzin, w których jest dużo miłości, ale i codziennego pośpiechu, pogubienia się, braku czasu, czasem uważności - ta sytuacja może okazać się szansą, żeby coś przepracować, czegoś się o sobie nauczyć, spędzić ze sobą mądrze i dobrze czas, pielęgnować bliskość. Nie chcę być źle zrozumiana - pandemia nikogo nie bawi; sytuacja jest niepewna, trudna, dla niektórych wręcz dramatyczna. Ale patrząc z perspektywy rodzin - podkreślam: mówię teraz o rodzinach bez patologii - to jest to również szansa, żeby oczyścić atmosferę, coś odbudować i wyjść z tego doświadczenia mocniejszymi.

Marta Parczewska skończyła psychologię na Uniwersytecie Jagiellońskim i Studium Pedagogiczne UJ. Współpracuje z przedszkolami i żłobkami w Krakowie, prowadzi konsultacje i warsztaty dla rodziców i opiekunów, ucząc, jak budować relacje z dziećmi. Prowadzi firmę „Domek na Drzewie” (www.domek-na-drzewie.com).

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Dlaczego chleb podrożał? Ile zapłacimy za bochenek?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Dzieci to największe ofiary kwarantanny. Jak im pomóc? - Gazeta Krakowska

Wróć na krakow.naszemiasto.pl Nasze Miasto