Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Bohater derbów Krakowa z 1983 roku: Pieniądze zaszyłem w piłce. Wiedziałem, że już nie wrócę

Tomasz Bochenek
W maju ubiegłego roku Cezary Tobollik odwiedził Polskę. Był w Krakowie pierwszy raz od 17 lat.
W maju ubiegłego roku Cezary Tobollik odwiedził Polskę. Był w Krakowie pierwszy raz od 17 lat. fot. Adam Wojnar
- Szczerze mówiąc, to miało być ostre dośrodkowanie - uśmiecha się bohater wielkich derbów Krakowa sprzed 30 lat. Strzałem bezpośrednio z kornera zapewnił "Pasom" zwycięstwo 2:1 - co poeta Jerzy Harasymowicz upamiętnił wierszem.- Nie planowałem, żeby uderzać bezpośrednio z rzutu rożnego. Kopnąłem piłkę, któryś z chłopaków od nas do niej podskoczył, bramkarza Wisły to zmyliło. Miałem dużo szczęścia, że padł gol - przyznaje dziś piłkarz, o którym wielu mówi: najlepszy, jaki kiedykolwiek grał w Cracovii.

Tamtym golem, 23 kwietnia 1983 roku, dołożył kolejną cegiełkę do utrzymania "Pasów" w ekstraklasie. W klubie był ledwie od początku sezonu, a już zdążył rozkochać w sobie kibiców. 21-latek z Mielca stał się gwiazdą zespołu, najlepszym strzelcem. W jego głowie dojrzewał jednak plan, który oznaczał gwałtowne zerwanie nie tylko z Krakowem, ale i z Polską Rzeczpospolitą Ludową...

Ojciec nie był przekonany
- Meble podarowałem. Znajomym z Mielca, hokeistom, którzy w budynku klubowym mieszkali w pokoju obok. Po telewizor rodzina z Bydgoszczy przyjechała. Chrześnicy wysłałem pocztą polskie pieniądze, te, które miałem oficjalnie, około stu tysięcy. Sporo. Sobie zostawiłem kilkadziesiąt dolarów na czarną godzinę. Zaszyłem je w piłce i z nią wyruszyłem na mecz do Austrii.

Koledzy z drużyny czuli, co się święci. Pół roku wcześniej do RFN wyjechali przecież rodzice Czarka. Ten Puchar Lata spadł mu z nieba - dwumecz ze Sturmem Graz, z pierwszym spotkaniem w Austrii. 2 lipca 1983 roku. Dwadzieścia dni przed zniesieniem stanu wojennego.

- Wygraliśmy 2:0, w ostatnich minutach strzeliłem drugą bramkę. Na mecz przyjechał ojciec, który do moich zamiarów wcale nie był przekonany. Uważał, że w Polsce wiedzie mi się wystarczająco dobrze. Ja nie miałem jednak żadnych wątpliwości, nastawiłem się na to, że czmychnę przy pierwszej okazji - opowiada Cezary Tobollik.

Rano ekipa zbierała się do powrotu. - Podszedłem, pożegnałem się z chłopakami i działaczami. Powiedziałem, że ze zdrowiem matki nie jest najlepiej, że chcę ją odwiedzić i że za kilka dni wrócę. To nie była prawda, ale musiałem tak to sprzedać, żeby zanadto się nie buntowali. Wiedziałem, że nie wrócę.

Zamknięci na bocznicy
Celem był Aschaffenburg, około 40 km od Frankfurtu nad Menem. Tam życie po niemiecku układali sobie rodzice Cezarego Tobollika. Dla niego przeszkodą była granica, którą musiał przekroczyć bez dokumentów.

- Ojciec zadzwonił wcześniej do znajomego trenera, Antoniego Brzeżańczyka, który pracował w austriackich klubach. Mieszkał w Wiedniu, więc wsiedliśmy do autobusu i pojechaliśmy tam. Spotkaliśmy się z nim następnego dnia. Brzeżańczyk zaproponował, że załatwi mi przewiezienie autokarem do Niemiec razem z jakąś drużyną hokeja. Tyle że chciał za to dwa tysiące dolarów. A my byliśmy prawie goli - wspomina Tobollik.

Noc w Wiedniu, hotel, jedynka dla dwóch. - Pod recepcją, kiedy ojciec się meldował, przemknąłem na czworakach. Portier mnie zobaczył, ale wpuścił.

Rano - kolejne spotkanie z Brzeżańczykiem i nowa propozycja. - Chciał, żebym in blanco podpisał mu zgłoszenie do klubu. Na coś takiego nie mogłem się zgodzić. Pożegnaliśmy się.

Tobollikowie poszli na dworzec, kupili bilety na pociąg do Niemiec. Potem skacząc między przedziałami, unikając spotkania z konduktorami, Cezary z ojcem tuż za Salzburgiem przekroczyli granicę.

- Wysiedliśmy w takim miejscu, że na peron dotarliśmy dopiero po przejściu przez tunel i torowisko. Zależało mi, żeby od razu zgłosić się na policję. No i policjanci tam stali. Ojciec, który mówił po niemiecku, wytłumaczył im, że uciekłem i że nie mam papierów. Zamknęli nas na bocznicy w drewnianym wagonie. Tam czekaliśmy do rana.

W towarzystwie policjanta Helmut i Cezary Tobollikowie wyruszyli pociągiem do Monachium. Po przesiadce do auta szybko dotarli do komisariatu, który miał się okazać ostatnim etapem ucieczki.

- Rodzice osiedlili się w Niemczech legalnie, ja dołączałem do nich. Dlatego nie obawiałem się, że zostanę odesłany. Przedstawiłem sytuację, ojciec tłumaczył. Po około dwóch godzinach byliśmy wolni - opowiada Cezary. - Kiedy wyszliśmy z komisariatu, odezwał się wielki głód, którego w tych wszystkich emocjach nie czuliśmy. Usiedliśmy w knajpce na polu. Chyba żadne śniadanie nie smakowało mi tak jak tamte jajeczka...

Gruba ryba na haku
Na grę w piłkę Cezary Tobollik na razie nie miał ochoty. Pierwszy pomysł: miesiąc całkowitego odpoczynku. On, chłopak dobijający się do pierwszej reprezentacji Polski, wyróżniający się gracz ligi, nie uciekał wcale na przygotowany wcześniej grunt, do klubu, który by na niego czekał.

- Ale ile można bezczynnie siedzieć? Ja po paru dniach miałem dosyć - nie ukrywa Tobollik. - Rowerem pojechałem na boisko lokalnej drużyny, akurat trening mieli oldboje. Trochę z nimi pokopałem, zaproponowali mi grę w ich pierwszej drużynie. Nie skorzystałem. Parę dni później ruszyłem do Aschaffenburga, do Viktorii, która wtedy była w trzeciej lidze. Butów nie miałem, na pierwszy trening dali mi "halówki", takie z całkiem gładką podeszwą. Akurat padało, więc czułem się jak na łyżwach. Ale dawałem radę. Kiwałem tych chłopaków, przeskakiwałem nad nimi, strzelałem. Prawie natychmiast chcieli ze mną kontrakt podpisać. Ale ja nie miałem ochoty, wiedziałem, że mogę grać w lepszym zespole.

Dodaje: - Jedna z gazet, pisząc o planach Viktorii Aschaffenburg w stosunku do mnie, napisała "Gruba ryba na haku". Dowiedział się o tym Karl-Heinz Klebing, promotor bokserski. Zaoferował pomoc, no i załatwił mi treningi w Eintrachcie Frankfurt.

Pomoc z Bundestagu
Zaczęło się pechowo, w drodze na pierwszy trening Tobollik utknął w korku i się spóźnił. Zamiast z zespołem z Bundesligi, wybiegł na boisko z rezerwami, w których grali amatorzy.

- Na drugi dzień został zorganizowany mecz wewnętrzny, żeby sprawdzić, czy daję sobie radę - pamięta Cezary. - Potem szybko chcieli podpisać ze mną kontrakt. Ale chętny nie byłem. Chciałem, żeby do oficjalnej kwoty dołożyli mi 25-30 tysięcy marek, na czarno. A oni na to, że na czarno nie płacą. Byłem już gotowy szukać czegoś innego, jednak pertraktacje wziął na siebie ten promotor. Pewnie spuścił ze swojej działki, trochę dołożyli działacze Eintrachtu - i tak zostałem we Frankfurcie.

26 listopada 1983 r., w meczu Eintrachtu z VfB Stuttgart, Tobollik zadebiutował w Bundeslidze. Transfer piłkarza-uciekiniera z Cracovii został załatwiony na szczeblu, na którym takich spraw się zwykle nie załatwia.

- Sympatykiem Eintrachtu był polityk FDP Wolfgang Mischnick, i to on pomógł - Tobollik wskazuje w tym momencie jedną z kluczowych postaci ówczesnej sceny politycznej RFN, szefa frakcji FDP w Bundestagu. - Mischnick mówił mi potem, że dużych problemów nie było, załatwił wszystko poprzez bardzo ważnego polskiego polityka. Zaprosił go z rodziną na dwa tygodnie do Hiszpanii, opłacił mu duże zakupy w Niemczech. Dodatkowo polska federacja miała dostać 25 tysięcy marek gotówką i 100 tys. marek w sprzęcie sportowym. Z tego, co wiem, do Cracovii dotarły koszulki Adidasa dla piłkarzy i hokeistów.

Przed zimową przerwą tamtego sezonu zdążył zagrać w trzech meczach. Wiedział, że Eintrachtowi, który wiosną miał się bronić przed spadkiem, jest potrzebny. - Chciałem, żeby działacze dali mi to, na co zgodzili się wcześniej. A mowa była o tym, że jeśli w tych trzech pierwszych meczach wywalczę sobie miejsce w składzie, to będę miał dwa razy wyższy kontrakt. Ale oni nie chcieli dodatkowo płacić.

I tak Tobollikowi... odechciało się grać. - Powiedziałem, że nie wychodzę na boisko. Nie wierzyli, wstawili mnie na siłę do składu w meczach z Borussią Dortmund i Bayerem Uerdingen. Kiedy zobaczyli, że spaceruję zamiast grać, dali sobie spokój.

Netzer zamówił koniak
We Frankfurcie został jednak jeszcze na półtora roku (w 42 meczach Bundesligi zdobył 12 goli), a va banque zagrał ani nie pierwszy, ani nie ostatni raz. Gdy w 1986 roku uchodził już za jednego z lepszych napastników w Niemczech, poleciał do Hamburga, by podpisać kontrakt z mocnym HSV. Warunki umowy Tobollik ustalił wcześniej z Feliksem Magathem - dziś słynnym trenerem, a wtedy kończącym karierę piłkarzem, który od nowego sezonu przejmował obowiązki menedżera w hamburskim klubie.

- Magath był wtedy na mistrzostwach świata w Meksyku, gdzie jeszcze grał - dobrze pamięta Tobollik. - Ja dogadałem się z nim dwa miesiące wcześniej i byłem przekonany, że lecę tylko się podpisać. Wziąłem kolegę, niby jako mojego menedżera. Na lotnisku odebrał nas Günter Netzer, którego stanowisko w nowym sezonie miał zająć Magath.

Günter Netzer - czołowy piłkarz RFN lat 60. i 70., mistrz świata z 1974 r. Obok niego - Wolfgang Klein, prezydent HSV, radca prawny. No i Tobollik. Z kolegą.

- Przyszła sekretarka: "Panowie, co pijecie?". Klein zamówił koniaczek, Netzer też. "A pan?" - zwraca się do mnie. "Ja napiję się tego samego, co ci dwaj panowie" - Cezary, szeroko się uśmiechając, odtwarza scenę z prezydenckiego gabinetu. - Netzer, gdy to usłyszał, zrobił wielkie oczy: "Alkohol?!". Ja na to: "Tak, i to niemało". "No to będziemy zjeżdżali w dół z tym kontraktem" - odparł.

Zaczęło się gadanie, po 15 minutach uznałem, że na więcej nie mam ochoty. "Panowie, nie przyleciałem tu po to, żeby w wami kawkę pić i dyskutować, tylko na papier przełożyć to, co było ustalone z Magathem". Netzerowi to wyraźnie nie odpowiadało, chciał pokazać, że to jeszcze on odpowiada za transfery. W końcu stwierdziłem: "Zawieź nas do hotelu i po sprawie. Albo podpisujemy to, co było ustalone, albo wcale".

Z pomocą Kasperczaka
Tobollik piłkarzem HSV nie został. Przygotowaną już koszulkę, którą ktoś wcisnął mu w ręce przy wyjściu z budynku, ze złością odrzucił. A niedługo potem trafił do francuskiego RC Lens - dzięki dwóm byłym piłkarzom z kadry Kazimierza Górskiego.

- Sygnał dostałem od Henryka Kasperczaka, którego mój ojciec wiele lat wcześniej trenował w Mielcu. Wtedy Kasperczak był trenerem Saint-Etienne. Grając w Eintrachcie, pojechałem tam nawet na kilka dni, żeby się rozejrzeć, ale do drugiej ligi nie chciałem iść. Z kolei, kiedy szukałem klubu, Saint-Etienne już nie było zainteresowane, bo w tamtych czasach mogło grać w drużynie tylko dwóch zagranicznych zawodników, a tam było ich chyba nawet więcej. Jednak Kasperczak przesłał moją kasetę Joachimowi Marxowi, no i tą drogą doszło do moich rozmów z Lens.

Tobollik został tam na trzy lata. Grał dużo, strzelił w lidze francuskiej 13 goli. Bardzo dobrze zarabiał. A kiedy kontrakt się skończył, nie miał ochoty zarabiać mniej. - Po powrocie do Niemiec żądałem większych pieniędzy, niż zarabiali reprezentanci kraju. Pół miliona marek netto albo i więcej. Miałem propozycję z Werderu, który był w tamtych czasach mistrzem, miałem z Borussii Dortmund. Ale nie chcieli płacić, a ja nie zamierzałem odpuszczać.

Ostatni dobry kontrakt Tobollik podpisał w Kickers Offenbach. Miał być motorem napędowym drużyny, która spadła z 2. Bundesligi, ale nie był w stanie wyzwolić z siebie motywacji do gry, do treningów. Parę lat pograł jeszcze w Viktorii Aschaffenburg, potem w Viktorii Kahl. Karierę zakończył w 2000 roku.

Przy futbolu pozostał, od 11 lat trenuje dzieci w szkółce Eintrachtu Frankfurt. Mieszka niedaleko, w 4-tysięcznym Mainflingen. Z żoną - Niemką polskiego pochodzenia Kariną - ma troje dorosłych już dzieci.

Jutro historia wiślaka Wojciecha Gorgonia - innego uczestnika derbów z 1983 r.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na krakow.naszemiasto.pl Nasze Miasto